Kiedy byłam mała lubiłam myśleć, kim zostanę kiedy będę już duża. Skacząc, jak najwyżej umiałam, wyobrażałam sobie, że jestem kosmonautą lecącym na Marsa. Kiedy zeszłam już ze statku kosmicznego przybiegały do mnie zielone stworki z antenami zamiast uszu i z entuzjazmem zapraszały na herbatkę.
Innym razem zakładałam na siebie perły i szpilki kradzione z matczynej szafy. Stawałam przed lustrem i pędzelkiem z zestawu farbek nakładałam na siebie wyimaginowany makijaż. Byłam prezydentem własnej planety, zaraz przed ważnym spotkaniem. Zamykając oczy widziałam siebie podążającą miedzy szklanymi wieżowcami, z jednorazowym kubkiem do kawy w ręcę, jak wszystkie kobiety sukcesu na filmach.
Najbardziej lubiłam jednak te weekendy, kiedy ojciec przyjeżdżał po mnie z samego rana i zabierał nad jezioro. On siedział na pomoście wgapiony w wędkę w nadziej, że w końcu drgnie, a ja wpadałam w otchłań wyobraźni. Na grzbiecie mojego wierzchowca, z łukiem w ręku chroniłam indiańską osadę przed konkwistadorami. Plotłam wianki w cieniu drzew, jako nimfa wyczekująca na przystojnego boga muzyki. Tata chyba niezbyt się mną przejmował, ale ja w końcu byłam wolna. W tamtych momentach moje senne wizje były tak bliskie spełnienia się jak nigdy. Ale wtedy byłam mała.
Prawa rządzące światem były dla mnie proste. Dorośli powtarzali mi: "Chcieć to móc", "Dla chcącego nic trudnego" i inne tego typu frazesy, jakby sami nie wiedzieli jaka jest rzeczywistość. Bajki Disneya, fantastyczne książki dla dzieci, piosenki o małych ludziach mieszkających w środku grzybów...to też nie pomagało. Nikt nie przygotował nas na przyszłość.
A więc czy powinnam się dziwić kiedy staję teraz przed potłuczonym lustrem, na którego wymianę nie mam środków, i zadaję sobie pytanie czemu moje życie jest tak mizerne? Dlaczego nie jestem głową ministerstwa spraw wewnętrznych albo konsultantką NASA?