23 sierpnia 2019

Dorosłość

     Kiedy byłam mała lubiłam myśleć, kim zostanę kiedy będę już duża. Skacząc, jak najwyżej umiałam, wyobrażałam sobie, że jestem kosmonautą lecącym na Marsa. Kiedy zeszłam już ze statku kosmicznego przybiegały do mnie zielone stworki z antenami zamiast uszu i z entuzjazmem zapraszały na herbatkę.
     Innym razem zakładałam na siebie perły i szpilki kradzione z matczynej szafy. Stawałam przed lustrem i pędzelkiem z zestawu farbek nakładałam na siebie wyimaginowany makijaż. Byłam prezydentem własnej planety, zaraz przed ważnym spotkaniem. Zamykając oczy widziałam siebie podążającą miedzy szklanymi wieżowcami, z jednorazowym kubkiem do kawy w ręcę, jak wszystkie kobiety sukcesu na filmach.
     Najbardziej lubiłam jednak te weekendy, kiedy ojciec przyjeżdżał po mnie z samego rana i zabierał nad jezioro. On siedział na pomoście wgapiony w wędkę w nadziej, że w końcu drgnie, a ja wpadałam w otchłań wyobraźni. Na grzbiecie mojego wierzchowca, z łukiem w ręku chroniłam indiańską osadę przed konkwistadorami. Plotłam wianki w cieniu drzew, jako nimfa wyczekująca na przystojnego boga muzyki. Tata chyba niezbyt się mną przejmował, ale ja w końcu byłam wolna. W tamtych momentach moje senne wizje były tak bliskie spełnienia się jak nigdy. Ale wtedy byłam mała.
     Prawa rządzące światem były dla mnie proste. Dorośli powtarzali mi: "Chcieć to móc", "Dla chcącego nic trudnego" i inne tego  typu frazesy, jakby sami nie wiedzieli jaka jest rzeczywistość. Bajki Disneya, fantastyczne książki dla dzieci, piosenki o małych ludziach mieszkających w środku grzybów...to też nie pomagało. Nikt nie przygotował nas na przyszłość. 
     A więc czy powinnam się dziwić kiedy staję teraz przed potłuczonym lustrem, na którego wymianę nie mam środków, i zadaję sobie pytanie czemu moje życie jest tak mizerne? Dlaczego nie jestem głową ministerstwa spraw wewnętrznych albo konsultantką NASA?
     Lubię wracać do tamtych momentów beztroski. Nie martwiąc się o rachunek za światło czy swoje bezpieczeństwo wychodząc nocą po butelkę taniego alkoholu. W życiu po prostu mi nie wyszło. Zastanawia mnie tylko, czy to moja wina.


Tekst inpirowany obrazem Ikegami Yoriyuki

9 sierpnia 2019

Gra


Pamiętał jedyne ciche chwile, jakie miał jako dziecko. Długie liście głaskały jego nogi, zeschnięte kwiaty zdobiły za duży t-shirt. Śmiech jego siostry wypełniał przestrzeń wokół nich, unoszony ciepłym wiatrem, który bawił się jej rudymi włosami.
Zrywał bezwiednie dluższe kawałki trawy, odrzucając je gdzieś na bok. Keara udawała oburzoną, gdy źdźbła wpadały na jej nogi, brudząc ciemne krótkie spodenki.
Tylko wtedy mógł oddychać spokojnie. Gdy tylko wracali do domu, robiło się duszno. Słowa jego matki przygniatały jego płuca, idealnie ucięte kwiatki w wazonie na stole oplatały jego gardło. Woda, którą podawała mu babcia parzyła jego dłoń.
Tylko Keara umiała mu pomóc. Jej uśmiech był jedyną w ich domu pozytywną rzeczą. Wystarczył, by John zechciał wybrać się do szkoły. Jej przypalone naleśniki smakowały jak ambrozja, zwłaszcza kiedy jadł je tuż po sytym obiedzie, na który składała się idealnie przygotowana przez ich mamę kaczka z sosem kasztanowym.
Wolał ich łąkę od wiecznie lecących w ich telewizorze godzinnych meczy. Bardziej podobało mu się świeże powietrze i trawa łaskocząca skórę, niż drapiący go w gardło zapach papierosów sąsiada zza płotu.
Tylko jego siostra umiała wypełnić jego czas. W pierwsze wakacje po śmierci taty było go za dużo. Wymyślała gry - mówiła jakie informacje ma wyszukać w miejskiej bibliotece, do której droga była niczym wyprawa po starą mapę. Grali w ciepło-zimno w supermarkecie. On szedł przed siebie, ślizgając się między czystymi, białymi alejkami. Keara mówiła mu, jak blisko jest to, co musi zdobyć.
Poznał rozkład wszystkich sklepów w pobliżu na pamięć. Dostawał coraz bardziej specyficzne przedmioty i obietnice coraz ciekawszych historii, które jego siostra opowie mu, gdy tylko on wróci do domu z pełną reklamówką.
W trzecie lato po śmierci ich taty, jedyne co chciał jeść, to naleśniki, ale to nie był problem, bo ich mama i tak przestała gotować. Babci herbata wciąż za to była na porządku dziennym. Całe szczęście, że Keara umiała zaparzyć lepszą, nawet jeśli była zbyt mocna i zbyt gorąca. Wolał wypić to, niż przełknąć choćby łyk babcinego napoju.
Rok później, jego siostra wysyłała go na ich grę do sąsiedniego miasta. Te podróże były jak międzykontynentalne loty. Szum powietrza brzmiał tam inaczej, tramwaje sunęły po torach, wypełniając stukotem całe miasto i głowę Johna. Wolał ciszę i godziny na łące z Kearą, kiedy opowiadała mu nowe historie, ale dokładnie to go czekało w domu, więc najszybciej jak mógł odnajdował wszystkie przedmioty, nawet te punktowane najwyżej.
Tego lata zaczął pić tylko lepszą herbatę, za gorzką i za gorącą, ale to nic, bo babcia przestała robić swoją, odkąd Keara odeszła.
Nie chciała nic dawać zwłaszcza Johnowi, bo jak twierdziła, to on umożliwił jego siostrze zrobienie czegoś złego. Nie rozumiał. Nie wiedział dlaczego dokładnie jego siostra zniknęła z ich życia, bo, jak twierdziła jego mama, był na to za mały. Był jednak pewien, że nie mógł nic zrobić. Przecież on tylko grał z nią w grę.

6 sierpnia 2019

Oryginalne

 Inspirowane obrazem – Ikegami Yoriyuki

Mogłyśmy poznać się bardziej oryginalnie.
Ściemniało się, niebo robiło się intensywnie niebieskie, księżyc w pełni prawie raził w oczy. Gwiazd jeszcze nie widziałam. Wpatrywałam się w horyzont, gdy usłyszałam kroki człowieka. Drgnęłam i obejrzałam się w stronę odgłosu.
Dziewczyna.
Z dziewczyną miałam szanse, więc nie rzuciłam się do ucieczki. W końcu to było moje miejsce. Spokojne, bezpieczne i moje. Wyprostowałam plecy, otarłam łzy i przybrałam, jak mi się wydawało, swobodną postawę.
To ty. – Męski głos przedarł się przez ciszę dużo brutalniej niż dźwięk kroków.
No, spostrzegawczy jesteś.
Nie odpowiedziałam, tylko zjechałam ze zjeżdżalni, nie siląc się na grację i stanęłam naprzeciw niego, opierając dłonie na biodrach.
On opuścił ręce wzdłuż ciała i po prostu był – jakiś taki zgarbiony, cichy, niekonkretny, trochę nierzeczywisty. Tylko te głębokie oczy, oczy w kolorze czekolady z orzechami... Czułam, jakby zaglądał mi bezpośrednio do głowy.
Usiadłam na grzebiecie słonia na sprężynie. Po chwili sąsiednia żyrafa też zyskała jeźdźca.
Z profilu był interesujący. Ładną twarz przykrywały ustawicznie przygładzane długie ciemne włosy; prosty nos i policzki usiane były piegami.
Urocze.
Bez udziału woli wyciągnęłam rękę i splotłam swoje place z jego dłonią i poczuciem bezpieczeństwa. Teraz wszystko wokoło zrobiło się nierzeczywiste. Realny był tylko on, jego obecność tutaj ze mną, w moim miejscu. Spojrzał mi głęboko w oczy.
– Jestem kobietą. Chciałabym nią być.
Wiele na to wskazuje – mruknęłam i pogłaskałam wierzch jej ręki.



– Szczególnie urodziwy to on nie jest. Skąd wy się w ogóle znacie? – Krzątała się przy blacie, trzaskała naczyniami i mieszała w garnkach zapachy ze smakami.
– Chodzimy do jednej klasy, mamo – westchnęłam znowu.
– Mogliście się poznać bardziej oryginalnie.



30 kwietnia 2019

Pierwsza kwarta


Obudziła się późnym rankiem, a oślepiało ją światło księżyca

Księżyc świecił wyjątkowo jasno i blisko tej nocy.
Iga stała oparta o maskę wysłużonego volksvagena golfa i paliła papierosa, wpatrując się w niebo. Rachela skrupulatnie rozplątywała sieć przy latarce z telefonu. 
–  To głupi pomysł –  rzuciła Iga, nerwowo strzepując popiół na mokrą trawę. Zaparkowały na podmokłej łące zaraz przy jeziorze. Koła lekko zapadły się w miękki grunt. Świerszcze cykał jak szalone.  
Rachela podniosła wzrok znad rybackiej sieci z Allegro, największej, jakiej znalazły.
–  Serio mówisz mi to teraz? Teraz, kiedy prawie rozplątałam to gówno?
Iga rzuciła papierosa i skrupulatnie wdeptała go w ziemię.
–  A co jak nas ktoś złapie? Pal licho policja, ale, nie wiem, tajne służby, jakieś NATO, ONZ? –  mówiła coraz szybciej. –  To jest, jakby nie patrzeć, sprawa globalna. 
–  Globalne pieniądze –  rzuciła jej przyjaciółka z demonicznym uśmiechem.
–  To wariactwo.
Rachela skończyła rozplątywać sieć i chciała wymownie zatrzasnąć bagażnik. Coś pękło. Iga uniosła brwi.
–  Czy właśnie zepsułaś bagażnik?
–  Iga, właśnie mamy dokonać kradzieży życia, nie, kradzieży świata, najbardziej bezczelnej i spektakularnej w dziejach. I po miesiącach planowań i pomiarów, i szukania odpowiedniej lokalizacji, po miesiącach współpracy w tę jedną, kluczową noc mówisz, że jednak to głupi pomysł.
–  Wiesz, geniuszu zła, z otwartym bagażnikiem daleko nie zajedziemy.
Rachela wzruszyła ramionami.
–  Kupimy nowe auto. Albo – zawahała się na ułamek sekundy – albo ukradniemy.
–  Rozkręcasz się, co?
–  Silencio. – Rachela chwyciła sieć. – Mamy mało czasu.
Iga westchnęła. Przyjaciółka spojrzała na nią i uniosła pytająco brwi.
–  Forsa – rzuciła zachęcająco. – Masa forsy. Pamiętasz?
Iga, niestety, pamiętała. Spróbowała się uśmiechnąć i skinęła głową.
–  No i pięknie. – Rachela zatarła ręce. Było zimno. Chwyciła za jeden koniec sieci. – To co? Jedziemy.
Dzięki skrupulatnym pomiarom i starannym wybraniu lokalizacji, aktowi zbrodni przyglądać się mogły jedynie łąkowe żaby. Gdyby jednak przechodził tędy jakiś człowiek, mógłby zdumieć się widokiem dwu młodych kobiet, zawzięcie zarzucających sieć w niebo. Może przystanąłby nawet i zaniepokojony obserwował, jak spocone i zziajane, kontynuują wysiłki, rozplątują rybackie narzędzie i znowu ciskają ją wysoko, najwyżej jak tylko mogą.  Gdyby był wytrwały, może zobaczyłby nawet, jak sieć wreszcie na coś trafia.
Usłyszałby krzyk radości. A potem jego niedowierzający wzrok skierowałby się w górę. I znowu w dół. Gdyby podkradł się wystarczająco blisko, zobaczyłby drżące z wysiłku ręce.
Nawet, jeśli nie zostałby na główną część przedstawienia, odchodząc, z pewnością usłyszałby chlupot wody, w którą z impetem wpadło coś dużego.
Iga z niedowierzaniem wpatrywała się w lśniące srebrzyście jezioro. Kawałki skały dryfowały na powierzchni.  Zziajana Rachela szturchnęła ją i pociągnęła za sieć. We dwie doholowały zdobycz na zamuloną plażę, ryjąc butami w piasku.
Iga i Rachela zmrużyły oczy, kiedy blask wyłowionego księżyca uderzył je w oczy.

***

Iga obudziła się po dwunastej, z potwornym bólem głowy i ostrym światłem wdzierającym się pod powieki. Zmrużyła oczy. Leżała na rozłożonym fotelu pasażera, z głową przy leżącym w bagażniku księżycu. Lśnił jak wariat.
–  Czemu on tak świeci? – wymamrotała Iga półprzytomnie.
–  Odbija światło słońca – wyjaśniła Rachela. Iga wygięła szyję. Współtowarzyszka w zbrodni siedziała za kierownicą i popijała kawę z plastikowego kubka.
–  Ja pierdolę – rzekła Iga bezradnie.
Rachela wzruszyła ramionami z przewrotnym uśmiechem.
–  Podstawowe prawa fizyki. Kawy? – Znacząco stuknęła drugim, cudownie pełnym kubkiem o deskę rozdzielczą.
Iga  przywróciła fotel do pozycji wertykalnej. Obok kubków leżała jeszcze papierowa torba ze stacji benzynowej, pełna rogalików, owsianych ciastek i pączków ze wściekle różowym lukrem. Był piękny, słoneczny dzień. 
–  Kanapki wyglądały na antyczne – rzuciła Rachela. – Więc no. Cheat day!
–  Jej – rzuciła Iga z umiarkowanym entuzjazmem i po chwili namysłu sięgnęła po rogalika. Przez chwilę siedziały w milczeniu. – Naprawdę to zrobiłyśmy – powiedziała wreszcie.
Rachela zerknęła na nią kątem oka.
–  Naprawdę – powtórzyła Iga. Przetarła zaspane oczy. – Naprawdę to zrobiłyśmy. – Milczała przez chwilę, pokręciła głową. – Ja pierdolę.
Rachela wpatrywała się w nią z uśmiechem.
–  Jesteśmy dobre.
–  Jesteśmy głupie. – Siedziały przez chwilę w ciszy. Iga wyciągnęła przed siebie kubek z kawą. – No to za głupotę.
Przyjaciółka wyszczerzyła radośnie zęby.
–  Za głupotę.
Stuknęły się plastikiem ze stacji benzynowej. Upiły po łyku i skrzywiły się jednocześnie.
Iga zerknęła na księżyc.
–  Przykryj to jakimś kocem. Wyglądamy jak latarnia.
Rachela skinęła głową.
–  Ogarnę. Aha, jak chcesz iść na stację, to teraz, dobra? Musimy już jechać.
Iga skinęła głową i otworzyła drzwi.
–  Gdzie najpierw? – zapytała jeszcze.
W równoczesnych promieniach słońca i księżyca blond włosy Racheli też zdawały się świecić. Uśmiechnęła się radośnie.

–  Do potencjalnego kupca. 

20 kwietnia 2019

Naprawdę


O Tobie

On stoi za mną.

Czuję jego mroźny oddech na skroni. Naprawdę. Naprawdę próbuję uciec! Ale wsysa mnie ziemia, zgniata powietrze, rozpływa się, rozpły… roz… Raz! Choć raz pozwólcie mi stanąć na nogi. Upraszam się choćby o obecność. Przymgloną. Choćby od niej, z nią. Nie. Choćby nią zacząć. Cokolwiek.

Wciąż stoi za mną.

Straszy, przestrasza, ponagla by biec. A ja naprawdę. Naprawdę próbuję ruszyć się z miejsca! Tym razem czuję, jak dotyka moich piersi. Jak jego palce przesuwają się po moim nagim ciele. Ten dotyk pali i mrozi zarazem. Drżę. Już nie potrafię, nie potrafię uciec. Zastygam z oczami wlepionymi w przestrzeń.

A on stoi za mną.

Pytasz jak wyglądał tamtej nocy. Opowiadam, że jak upiór, który za wszelką cenę chciał, bym została bez niczego. By wypełnił mnie całą.

Strach.

Zaś ona przygląda się, gdy idę ulicą.

I gdyby mogła, to cały czas rugałaby mnie deszczem. Dlatego nie przyznam się jej nigdy, że lubię drobne krople spływające po moich policzkach. Ze wzruszenia… kocham, naprawdę! Od niej nie potrafię uciekać. Potrafię się w niej zatopić, choć czuję jak jej mokra sukienka sprawia, że i ja moknę. Delikatny materiał nasiąka wodą i staje się coraz cięższy i cięższy aż przymykam powieki i płaczę. Potrafię o niej dużo mówić, ale dziś nie chcę.

Ona jest smutna.
A ja chcę być szczęśliwa.

Aż w końcu wpada On i trzaska drzwiami. ,,No, dalej!’’ krzyczy. ,,Pokaż, na co cię stać!’’. Więc krzyczę i staję się wulkanem. Brakuje jeszcze tylko tego, żebym zaczęła tupać stopą ze złości. Ale nie mam siły. Więc tylko zaciskam pięść i szykuję się, by uderzyć. Ale nie mam dobrej taktyki. Fuksem umykam sama przed sobą, choć nauczono mnie tylko chwytów podstawowych. Ale i one potrafią zranić.

Nawiedzają mnie ludzie, których zabiłam. A Oni wciąż żyją.
Nawiedza mnie Strach. Przytulasz mnie, bym już się nie bała.
Odwiedza Smutek. Ocierasz łzy.
Wtarga Złość. Pozwalasz.
I potrafisz we mnie uspokajać wzburzone morze, gdy tylko zasnę przy Twoim ramieniu.

blank

nie dotykać

Nieskończoność

Ani i Mikołajowi za słowa wypowiedziane przypadkiem



Płatki róż zaczynają spadać z nieba czerwcowym popołudniem.
Panna N. stoi w ich deszczu niczym rzeźba na szczycie wzgórza wśród kilku wiśni i pomalowanych na biało wiklinowych dekoracji. Zamarła w zachwycie.
Jej różane usta były półotwarte. Oczy błyszcząc wpatrywały się w słońce, które późnym popołudniem zaczynało odróżniać niebo od ich błękitu powoli malując je na czerwono. Po czole spływały kropelki potu, spowodowane gorącem, które na szczęście powoli odchodziło wraz z przychodzącą nocą.
Zaśpiewał ptak.
Panna N. poruszyła się niespokojnie.
Komuś kto patrzyłby na nią mogłoby zdawać się, że czeka na kogoś. Że ta scena jest zbyt romantyczna, aby panna N. miała pozostać na jej polu sama. Jednak ona nie czekała na nikogo. Przynajmniej nie na nikogo kogo mógłby spodziewać się nieproszony obserwator.
Czekała na siebie.
Czekała na jedyny sens.
Czekała na olśnienie.
Powietrze było nadzwyczaj duszne, jej klatka piersiowa unosiła się w szybkim, ale miarowym, rytmie. Powietrze wcale nie przynosiło oddechu. Świat zdawał się jej zbitą masą, w której życie jakby zaczynało się lepić i zamierać.
Usiadła na trawie, a potem opadła na nią i jej kosmyki czerwonych włosów otoczyły jej głowę aureolą wieczornego słońca. Płatki róż nadal spadały z więdnących w koszykach, którymi udekorowano drzewa otaczające pannę N., kwiatów. Trawa pod jej głową pachniała zmęczeniem. Jako jedyna w tej nadchodzącej łunie czerwieni zdawała się nie płonąć. Płonęły kwiaty wiśni, zawieszone na nich koszyki z różami, płonęła panna N. – jej czerwone włosy, rumiane od biegu policzki, wychodzące na wierzch żyły, płuca wypełnione wrzącym powietrzem… Płonęło niebo. Wszystko stawało się zbytnio wypełnione czerwienią.
Nie wiadomo jakim cudem pożarowi opierała się łatwopalna trawa.
Tylko ona pozostawała w tej scenerii chłodno zielona.
Panna N. zamknęła oczy. Jej oczy także były zimne. Koloru wody. Może bała się, że też zostaną pochłonięte przez wszechogarniającą czerwień.
W jej głowie kotłowały się niespokojne myśli.
Czekała na sens życia.
Tak bardzo pragnęła go znaleźć.
Czuła się nadzwyczaj wyczerpana.
Niebo w tym czasie całkowicie pochłonęła czerwień zachodzącego słońca. Pożaru nie było tylko na zielonej trawie.
Pannie N. natomiast płonęła głowa.
Nie umiała radzić sobie z pożarem życia.
Tego bała się najbardziej.
Poddania się.
Pożar jednak trwał jeszcze długo, a ona ciągle leżała na ziemi. Powoli kończyło się jego paliwo. Jej myśli uspokajały się.
Zaczęła przychodzić noc.
Ukojenie.
Pożar ugaszono.
Panna N. otworzyła niebieskie oczy. Aureola jej czerwonych włosów płonęła nadal, gdy dziewczyna siadała na ziemi. Płatki róż już zdążyły opaść z martwych kwiatów co do jednego. Pachniało trawą i kwiatami wiśni.
Panna N. pojęła sens.
Panna N. wyszeptała:
- Ty jesteś sensem. – Jakby mówiła do niewidzialnego odbicia na nieboskłonie.
Sensem jest każdy pojedynczy człowiek.
Sens jest nieskończony.
Wszechświat poszerza się. Wszechświat nie ma granic.
Nieskończoność jest domeną istnienia.
To ludzie pragną sensu w skończoności.
Panna N. zaczęła schodzić ze wzgórza.
Była sobą. Była sensem. Była światem. Była wszechświatem.
Sens to nieskończoność.

17 kwietnia 2019

Deszcz

elegancki edward emanował empatią ekspresowo emancypując elżbietę i

Stukanie klawiszy brzmiało jak deszcz wybijający o okno równy rytm. Ellen tkwiła w skupieniu, a wszystko dookoła nie miało znaczenia. Liczyły się słowa, liczył się ekran laptopa, który oświetlał jej twarz bladym światłem. Litery same łączyły się ze sobą, a dziewczyna sama nie wiedziała jak to się dzieje.
‒ Dlaczego Edward Drugi opowiada Elżbiecie Pierwszej o feministycznej prozie dwudziestego pierwszego wieku? ‒ głos był wysoki i przeszył głowę Ellen niespodziewanie, wyrywając ją ze szponów weny. Ellen westchnęła głośno i marszcząc brwi, obróciła się w stronę niespodziewanego gościa.
‒ Evan! Dlaczego mi to robisz? ‒ patrzyła to na niego, to na ekran, wymachując rękoma.
‒ Co robię? Przepraszam, pisałaś? ‒ chłopak uniósł brwi, patrząc na nią pytająco, jak gdyby chwilę wcześniej nie czytał Ellen przez ramię. Doskonale przecież wiedział, co się dzieje i dziewczyna poczuła jak jej dłonie same zaciskają się nieco.
‒ Czy pisałam? Jasne, że pisałam. Zawsze piszę. Pamiętasz co mówiłam ci dwa dni temu? 
‒ Hej, kiedy mówiłaś, że będziesz kończyć swojego fanfika, nie wspominałaś, że to będzie jedyne czym będziesz się zajmować. ‒ Evan przewrócił oczami, przez co Ellen poczuła bolesne ukłucie w sercu. Jej chłopak wiedział jak poważnie traktowała pisanie. Było to coś więcej niż tworzenie historycznych opowiadań ‒ tysiące ludzi czekało na następny rozdział, sprawiając, że Ellen czuła, że może znów swobodnie oddychać, za każdym razem, kiedy o tym pomyślała.
‒ To oczywiste! ‒ nie mogła przecież tworzyć swojego najnowszego dzieła, spędzając nad nim tylko pięć minut dziennie. Dlaczego Evan tego nie rozumiał?
‒ Czy cokolwiek jadłaś? Wyglądasz jakbyś nie jadła od dwóch dni. ‒ poczuła na policzku ciepłą dłoń chłopaka i na moment odruchowo uniosła kąciki ust. Ciepło promieniowało i ogrzewało jej zmarznięte ręce. Ciekawe czy tak właśnie czuła się Elżbieta w jej historii, kiedy Edward zrobił to samo. Będzie trzeba dokładnie to opisać. 
Po chwili wróciła do rzeczywistości, czując jak coś zaciska się wokół jej szyi, a ona ma problem z oddychaniem.
‒ Nie mam czasu na takie rzeczy, Ev. Wiesz o tym. Moi czytelnicy-
‒ -twoi czytelnicy są w stanie zrozumieć, że masz swoje życie. ‒ Evan przerwał jej ‒ Naprawdę. Chodź, zrobię ci coś do jedzenia. Musisz coś zjeść. Pamiętasz co było miesiąc temu, kiedy pisałaś tamto opowiadanie o „Hamiltonie”? ‒ chłopak posłał jej wymowne spojrzenie, unosząc brew w ten sposób, którego Ellen szczególnie nie lubiła.
‒ Tak. Nie wiem czemu mówisz to w ten sposób, przecież to był mój pierwszy sukces! Kto by pomyślał, że Washington i żona Burra będą tak dobrym szipem? ‒ na chwilę pozwoliła sobie na lekki uśmiech, gdy poczuła jak mimowolnie wpada w sidła wspomnień. Stukanie klawiatury, zapach gorącej czekolady, koc owinięty wokół niej, miękki jak miłe sny i dłonie brudne od atramentu, którego używała do zapisywania na kartce pierwszej wersji opowiadania.
‒ Nie to mam na myśli. Jasne, cieszę się twoim sukcesem, ale nie wychodziłaś wtedy z domu przez dwa tygodnie. Wszyscy się martwili!
Ellen westchnęła. Była pewna, że Evan nie ma tego tak naprawdę na myśli. Nikt nie mógł się o nią martwić, skoro wszyscy ich znajomi wiedzieli doskonale o tym jak dobrze jej idzie. Musiała jakoś uświadomić to chłopakowi.
‒ Słuchaj, jeszcze tylko trochę, okay? Za chwilę Edward powie Elżbiecie, że ją kocha i później muszę napisać scenę, w której idą nad jezioro-
‒ Ellen. Co ze mną?
Wybił ją z rytmu. Zamrugała kilkakrotnie, nie do końca wiedząc co Evan ma do Edwarda edukującego Elżbietę na temat emancypacji kobiet. 
‒ A co z tobą? ‒ zmrużyła oczy i uniosła brwi, patrząc na swojego rozmówcę.
‒ Jesteśmy razem od dwóch lat. Mam wrażenie, że wolisz wszystkie twoje fikcyjne postaci ode mnie! Ze mną nigdy nie chciałaś iść nad jezioro, nie chciałaś robić ze mną niczego, o czym piszesz później w swoich opowiadaniach. ‒ chłopak mówił coraz szybciej, a jego oczy nie spuszczały z niej wzroku. Ellen zastanawiała się, czy wyglądały jak oczy Edwarda. ‒ Czy wolisz żyć swoimi historycznymi fanfikami, niż mną?
‒ Evan, wiesz, że tak nie jest... ‒ odpowiedziała automatycznie. Złapała go lekko za dłoń, a on uniósł ją do góry i przez chwilę obracał, tak jak kiedyś, dwa lata temu, kiedy oboje szli przed siebie po parku w deszczowy dzień, próbując chować się pod parasolem. Nie była pewna, czy to wszystko naprawdę miało miejsce. Wspomnienia przykryła mgła.To brzmiało jak dobra scena, tylko że w czasach, w których toczyła się akcja jej opowiadania, nie było parasoli. A może były? Będzie musiała zrobić risercz...
‒ Cóż, mam wrażenie, że taka właśnie jest prawda. Możesz spędzać całe dnie pisząc swoje opowiadania, poza którymi nie widzisz świata albo skonfrontować się z realnym życiem i choć raz w życiu ze mną porozmawiać. Wybór jest twój. W każdym razie, ja wychodzę. ‒ jego błyszczące oczy wbiły w Ellen swój wzrok, który palił ją fizycznie. Evan puścił jej dłoń i teraz kierował się w stronę wyjścia, posyłając dziewczynie ostatnie spojrzenie. Czy chciał, aby za nim poszła?
Stukanie w klawiaturę znów się zaczęło i przybierało na sile, aż ponownie przypominało deszcz za oknem.