20 lutego 2019

Pręgi

Na plecach masz Pręgi.
Twoja koszulka leży obok, a ja patrzę na nie lekko bezradnie.
Jest ich… dużo – nie chcę liczyć.
Trzy są krwawymi, przechodzącymi przez całą długość pleców liniami strupów.
Nie wiem czy powinnam wmasowywać w nie jakąś łagodzącą maść, założyć opatrunek, dać ci lek przeciwbólowy, napar z melisy czy po prostu cię przytulić i kłamać, że będzie dobrze.
Dotykam cię, lekko przejeżdżam palcem przez twoje pręgi, a ty stękasz ledwo słyszalnie, krzywiąc się z bólu. Nauczono cię byś był silny. Chłopaki nie płaczą. Wyjesz z bólu tylko samotnie. Tak jak ja, ale ty o moich ranach nic nie wiesz. Nie mam bruzd na plech, nie mam sińców. Tylko mój umysł, czy też dusza – nazywaj to jak chcesz – czuje się zgniata nienawiścią jak wątłą kartkę papieru.
Ktoś mi kiedyś powiedział, albo gdzieś przeczytałam (nie pamiętam gdzie lub kto, byłam wtedy mała): „Do bólu fizycznego można się przyzwyczaić, ale do psychicznego nigdy”. Na pewno jest w tym odrobina racji, ale, także na pewno, nie cała racja. Czemu? Z powodu prostego wynikania. Za bólem fizycznym idzie ból psychiczny. Różnica jest taka, że jeśli ból jest tylko w głowie, próbujesz udawać, że go nie ma. Przynajmniej ja próbuje. Chowam to do najgłębszej kieszeni mojej pamięci…
Decyduje się na opatrunek i maść.
Cały czas się krzywisz.
Pogłaskałabym cię, naprawdę, ale kim jestem, tylko osobą, którą prosiłeś o pomoc. Jednak mimowolnie czulej przejeżdżam dłonią po twoim barku, spokojnie – pragnę powiedzieć, nie umiem. Robię to co do mnie należy.
Milczę…
Wracając do bólu. Ja się przed nim chowam. Jednak mam wrażenie, że jak czujesz go fizycznie przynajmniej czujesz, że twoja psychika ma co mieć za złe. Przynajmniej masz konkret. Jednak chyba zawsze jest on tak samo nielogiczny. Oba bóle są przecież nakładane na ciebie za nic. Oba są emocjami Władcy Nad Tobą. Jego nieumiejętnością. Jego beznadziejnością.  Ty zazwyczaj robisz błahostki.
Nie powinieneś za nie umierać codziennie od nowa.
Nie powinniśmy umierać za nie codziennie od nowa.
Kończę oczyszczać te trzy blizny.
Milczysz.
Siadam naprzeciw ciebie cicho.
To znak, że skończyłam.
Zakładasz koszulkę.
Problem jest niewidzialny.
Na plecach masz Pręgi, tylko teraz są pokryte dodatkową warstwą materiału.

14 lutego 2019

Jest luty


Wpatrywałem się w własne odbicie, nie wiedząc do końca co o nim sądzić. Co sądzić o sobie. Średniej długości włosy w nieładnym nieładzie, rozbiegane oczy, ciemne i błyszczące jak dwa żuki i usta wykrzywione w potwornym grymasie. Werdykt? Może być. Poprawiłem kołnierz koszuli, nawet nie zwracając uwagi na to, że była nierówno zapięta i odszedłem od lustra szybkim, sztywnym krokiem.
Zamknąłem za sobą drzwi na klucz z kurtką zarzuconą przez ramię. Włożyłem ją, zbiegając po schodach i gdy siłowałem się z suwakiem, prawie wpadłem na starszą panią, która mieszkała na parterze pod numerem 31. Dzieliła dom i serce z jamnikiem w podeszłym wieku. Szczerze mówiąc, obawiałem się dnia, w którym któreś z nich umrze.
–– Przepraszam najmocniej –– powiedziałem, kłaniając się nisko.
–– Nic się nie stało, młodzieńcze. A dokąd ty pędzisz tak elegancko ubrany? –– spytała z szerokim uśmiechem, ujawniając tym samym brak kilku zębów. –– Na rozpoczęcie roku?
–– Jest luty –– odpowiedziałem, marszcząc lekko brwi.
–– Która to klasa? Siódma?
–– Trzecia liceum.
–– Dziewczynę masz?
–– Nie mam. –– Na ułamek sekundy wbiłem wzrok w czubki butów.
–– A no tak, pewnie rodzice ci nie pozwalają jeszcze randkować, w końcu masz dopiero trzynaście lat –– powiedziała staruszka, kiwając ze zrozumieniem głową.
–– Mam osiemnaście lat –– poprawiłem ją spokojnie, siląc się na uprzejmy uśmiech.
–– Trzynaście lat, magiczny wiek… –– westchnęła kobieta. Brzmiała jakby miała lada chwila zacząć snuć długą opowieść o swojej młodości.
–– Przepraszam, ale potwornie się spieszę –– wtrąciłem nim zdążyła nabrać powietrza.
–– Na rozpoczęcie roku się tak spieszysz? –– spytała z szerokim uśmiechem.
–– Jest luty –– rzuciłem przez ramię, odchodząc szybkim, sztywnym krokiem.
Zastanawiałem się chwilę co robi na dworze bez swojego jamnika i miałem nadzieję, że jeszcze mu się nie umarło. Wymijając ludzi i oblodzone części chodnika, uporałem się w końcu z suwakiem kurtki i schowałem dłonie do kieszeni wiecznie wypełnionych po brzegi najróżniejszymi rzeczami.
Od samego rana próbowałem zdekoncentrować się od faktu, który męczył mnie odkąd upłynął pierwszy tydzień ferii. Temat ten trapił mnie tak okropnie, że zdecydowałem, że po prostu przesiedzę ten dzień w domu przykryty kilkoma kocami i z zieloną herbatą w dłoni. Ale nie wytrzymałem. Nie mogłem dalej sam siebie ranić, musiałem coś z tym zrobić.
Czternasty luty. Dzień, którego się obawiałem i na który mimowolnie czekałem od czternastu dni, jeśli nie dłużej. Po tylu zmaganiach, wewnętrznych walkach i kompromisach byłem z siebie dumny, że zamiast unikać problemu, stawiam mu czoła.
Zwolniłem kroku, obrzucając spojrzeniem stoisko z różami za 3,50. W końcu wkroczyłem do kiosku obok, witając znanego mi z widzenia mężczyznę – od niego po raz pierwszy kupiłem legalnie alkohol parę miesięcy wcześniej – i wyjąłem z kieszeni pięćdziesięciozłotowy banknot, pięć złotych i kartę miejską.
–– Chciałbym doładować.
–– Na miesiąc? Tak jak zawsze? –– Skinąłem głową. Kasjer postukał w klawiaturę, przyłożył gdzieś kartę i zwrócił mi ją wraz z paragonem. –– Przyłożyć do czytnika i będzie z powrotem ważna.
–– Super, dziękuję.
Wykroczyłem na zewnątrz i wziąłem głęboki wdech. Zakrztusiłem się trochę smogiem, ale po chwili stanąłem znów prosto.
Moja karta miejska była, ponownie, ważna. Warszawa, ponownie, stała przede mną otworem.

11 lutego 2019

Śmietnisko

Ja nie jestem oryginalny?
Jakże się stęsknił za dźwiękiem palców uderzających o klawiaturę. Był jak stary, dobry znajomy, z którym się nie rozmawiało przez parę miesięcy ‒ z początku czuł wstyd, ale po chwili to minęło. Szło mu coraz lepiej, sprawniej, jakby tej rozłąki nigdy nie było.
Pokażę wam, kurwa, oryginalność.
Nie patrzył już na litery. Słowa opuszczały jego głowę, zanim zdążył choćby o nich pomyśleć. Przed jego oczami wyrastał blok tekstu. Widział te czerwone zygzaczki, ciągnące się przez całe akapity pod wyrazami, ale je ignorował.
Szybciej, szybciej. Tyle pomysłów, miał w sobie tyle pomysłów. Zapisywał je wszystkie. Nie wiedział, czy uderza w dobre litery. Nie liczyła się poprawność, liczyła się doskonałość. Osiągnie ją, choćby z połową alfabetu.
Słowo za słowem, słowo za słowem, całkiem bez sensu, ale jakże kreatywnie, o tak, tego jeszcze nie było, wypisze z siebie całe życie, cały swój umysł, obnaży się całkowicie, by dotrzeć wreszcie do najbardziej pierwotnego zdania, jedynego prawdziwego, jakie w sobie nosił, z którym się urodził. Warstwa za warstwą ściągał z siebie fałsz, sztuczne uśmiechy, wszystkie kocham, w które nie wierzył, idee z plastiku, wyrzucał ten szmelc do komputera. Oczy mu łzawiły, siedział tak już trzecie tysiąclecie, ale nie był pewien, czy to sztuczne światło ekranu go tak razi, czy to sztuczność słów.
Czystość ‒ tego pragnął. Pozbędzie się nieprawdziwych prawd, które leżały w nim niczym bogate złoża. Tylko tego kruszcu nikt nie chciał. Całkowicie bezużyteczne koncepty, nieprawda, nieprawda, to nie on, to też nie on, kto mu to wsadził do głowy, przecież to nie jego myśli. Wymiotował całymi powieściami, cztery epopeje na jedno zdanie, musiał się ich wszystkich pozbyć, niechciane, kompletnie niechciane, ale nowe, o tak, tego wcześniej nie było i nigdy więcej już nie będzie. Nie poświęcał im zbyt wiele uwagi, płaczącym noworodkom. Był złym ojcem. Ktoś powinien się nimi zaopiekować, ukształtować je, aby wyrosły na dojrzałe i ciekawe. Nie miał jednak na to czasu, szybciej, szybciej, brzydkie niemowlęta, z żadnym się nie identyfikował, wypędzał je z głowy, do widzenia.
Palce ślizgały mu się po klawiaturze, po mokrych przyciskach, ale pisał dalej, jeszcze nie skończył, miał w sobie tego jeszcze więcej, jeszcze więcej, jeszcze...
Kropka. Nagle pustka. Stop. To było tak wyraźne. Absolutna czystość. Zamrugał, aby przyjrzeć się nowemu światu. Nie dostrzegał żadnych liter; te na przyciskach były umazane krwią, od tych na monitorze odciągały uwagę czerwone fale. Krwawiło i jego ciało, i umysł. Roześmiał się. Odetchnął głęboko. Cały tamten bezsens miał wypisany przed sobą. Teraz musiał jedynie mądrze zagospodarować miejsce, w którym kiedyś walały się śmieci.

4 lutego 2019

La Herida

Łazienkowe kafelki miały kształt wielkich, ciemnozielonych kwadratów. 
Antoni delikatnie złapał mnie za podbródek i uniósł go lekko. Przez chwilę patrzyłam, jak owija wyciągnięty z zamrażarki lód w papier i formuje mokrą bryłę. Złapał moje spojrzenie i uśmiechnął się jakoś tak smutno. W tym świetle jego oczy przybierały ciemniejsze odcienie zieleni. Odwróciłam wzrok i spojrzałam w lustro, stamtąd obserwując, jak przykłada lód do puchnącego siniaka. Jednego z kilku na całym ciele. Gwoli ścisłości.
Skrzywiłam się.
– Ała.
– Wiem, przepraszam. – Również się skrzywił. – Zaraz przestanie. – Ostrożnie przytrzymał mnie za tył głowy. Westchnął. – Jak w ogóle do tego doszło?
Wzruszyłam niepewnie ramionami. Antoni złapał mój wzrok w lustrze i spojrzał w oczy.  
– Mówiłem, żebyś uważała na schodach – powiedział.
Zagapiłam się na siniaka. Powoli stawał się fioletowy.  
– Hej.
– Będę uważać – powiedziałam.
– Obiecujesz?
Pokiwałam głową, odwracając wzrok. Wyczuwał, że coś jest nie tak, zawsze wyczuwał, ale nic nie powiedział. Pocałował mnie tylko lekko w czoło i dalej trzymał lód przy spuchniętym policzku.

***

W niektóre wieczory, kiedy Antoni wracał z pracy, lubiliśmy siadać na kanapie i oglądać latynoamerykańskie telenowele na jednym z mniej popularnych kanałów. Te najgorszego rodzaju, z lat dziewięćdziesiątych, z zawikłanymi romansami, nieślubnymi ciążami i tak dalej. Robiłam nam kanapki albo wsadzałam popcorn do mikrofalówki, on czasem kupował coś ekstra i rozkładaliśmy się wśród poduszek. Grzeszna przyjemność.
Tego wieczoru powtarzali trzy pierwsze odcinki „Rosalindy”. Zjedliśmy kajzerki zapiekane z serem i leżeliśmy przytuleni. Oparłam głowę na jego ramieniu, wdychając zapach wody po goleniu. Antoni wplótł palce w moje włosy i bawił się nimi, skręcając i rozkręcając kosmyki.
– Zostaw – mruknęłam sennie.
Niebieskie światło telewizora tańczyło na jego twarzy. Wciąż trzymał dłoń w moich włosach. Upił łyk piwa z butelki i zalśniło bursztynowe światło. Słuchaliśmy, jak matka Rosalindy (która jeszcze nie wiedziała, że to jej matka), wykrzykuje coś z bólem, zagłuszana przez beznamiętnego polskiego lektora. Słowa brzmiały trochę bełkotliwie, ale melodyjnie.
– Chciałabym się nauczyć hiszpańskiego – powiedziałam, żeby przerwać ciszę.
– Czemu nie. – Objął mnie mocniej. Zamknęłam oczy, wtulając się w jego koszulę, zamknięta w bezpiecznym, łagodnym uścisku. – Masz czas. Mogę ci kupić jakiś podręcznik. Chcesz?
Wzruszyłam ramionami, nagle zniechęcona. Oparłam się wygodniej o jego ramię. Matka Rosalindy podnosiła głos coraz bardziej i bardziej. 
– I tak nie nauczę się dobrze mówić.
Poczułam, jak jego uścisk lekko się wzmacnia, ale nic nie powiedział.

***
– Ała.
Antoni pokręcił bezsilnie głową. Wycisnął drugą porcję maści z tubki.
– Podwiń bardziej bluzkę.
Posłusznie podwinęłam, tam, gdzie był drugi siniak i parę zadrapań na biodrze. Patrzyłam na jego włosy, kiedy schylił się, żeby mnie posmarować. Skupiłam się na znajomych, brązowych kosmykach i maści, która była przyjemnie chłodna.
– Czasami zastanawiam się – powiedział po chwili ciszy – czemu nigdy mi nie mówisz prawdy.
Po twarzy spłynęło mi parę łez. Otarłam je wolną ręką.  
– Mówię prawdę.
– Nie jestem pewny.
Milczeliśmy.
– Masz gdzieś jeszcze?
Pokazałam z boku.
– Jezus Maria.
Zamknęłam oczy. Światło żarówek przy lustrze paliło mnie w powieki. Milczenie Antoniego wibrowało w uszach. 
– Po prostu się o ciebie martwię – powiedział w końcu. – Chodzi mi tylko o ciebie, rozumiesz? Czasem wydaje mi się, że nie do końca wiesz, co robisz. Te schody… jakby to było specjalnie.
Przygryzłam wargę, żeby się nie rozpłakać.
– Bardzo cię kocham, nie zapominaj o tym.
Jego palce delikatnie musnęły moją skórę. Czerpałam siłę z tego dotyku.
– Ja ciebie też – powiedziałam.  
Skończył smarować siniaki. Opuściłam bluzkę. Antoni nawet na mnie nie spojrzał. Patrzyłam, jak pakuje wszystko do apteczki i usiłowałam uspokoić przyspieszony oddech.

***

Antoni pojechał na wyjazd służbowy. Przez przypadek wziął dwie pary kluczy, jedną spakował wcześniej do torby, a drugą odruchowo wcisnął do kieszeni wychodząc, zdarza się. Głupia sytuacja. Dobrze, że w domu wszystko jest, nie muszę wychodzić na zakupy. Zresztą i tak wyglądałam mało korzystnie. Przez te schody chodziłam niezgrabnie, obolała. Nawet nie chciałabym wychodzić. Serio.
Spędziłam dwa dni oglądając meksykańskie telenowele. Antoni zadzwonił trzy razy, żeby upewnić się, że wszystko okej. Słuchając jego historii o drętwej kolacji i zapijaniu nudy wódką, niemo powtarzałam wychwycone mimo lektora wyrazy. 

***

– Chyba robisz to specjalnie.
Milczałam, wpatrując się w podłogę. Liczyłam kafelki, wykończona. 
– Słyszysz mnie? Jesteś jakąś masochistką? Czemu to sobie robisz?
Pokręciłam głową. Złapał mnie za ramię, trochę zbyt mocno. Poczułam ścisk w gardle. Czekałam, aż wyparuje złość, aż mnie przytuli, ukoi, dotknie delikatnie, aż wszystko będzie dobrze.
– Sama siebie karzesz.
Pokiwałam głową, czując, jak łzy ciekną mi po twarzy. Nawet nie próbowałam ich ocierać. Drżałam na łazienkowym taborecie, do kaloryfera nie dochodziło ciepło. Odwróciłam głowę, żeby uciec od tego spojrzenia. Patrzyłam na rozrzucone na szafce kosmetyki. W lustrze widziałam własne odbicie, groteskowe, z rozwartymi w niemym płaczu ustami. W lustrze też zobaczyłam, jak Antoni przysuwa się do mnie i delikatnie, opuszkami palców, ociera mi łzy.
Rzuciłam mu się na szyję.
– Przepraszam – szepnęłam mu do ucha, wtulając mokrą twarz w jego koszulkę. – Przepraszam, przepraszam, przepraszam.
Poczułam silną, ciepłą dłoń na plecach. Zadrżałam lekko, ale po chwili się uspokoiłam. Jego oddech musnął mój policzek, kiedy się odezwał.
– Wszystko dobrze. Wszystko będzie dobrze.
Powtarzałam to sobie jak mantrę, ukołysana w jego ramionach jak małe dziecko. Wszystko dobrze. I wszystko będzie dobrze.
Zanurzyłam się w cieple i ciszy, ale wciąż nie potrafiłam przestać się trząść.

***

Kiedy jedliśmy obiad, zadzwoniła Joanna.
– Ala, to naprawdę ty? Jezu, jak ja cię dawno nie słyszałam! Co się nie odzywasz? Musimy się w końcu spotkać, koniecznie!
Podniosłam wzrok. Antoni wpatrywał się we mnie, żując kotleta.
– Jak…
– Oddzwonię później, okej? – przerwałam jej. – Jestem trochę zajęta.
– O. Okej, jasne.
Spojrzałam na Antoniego i zacisnęłam palce na słuchawce.
– Oddzwonię – powtórzyłam, trochę pewniej.
– Jasne. Dobra, do usłyszenia.
Wróciłam do stołu, czując na sobie wzrok Antoniego.
– To Joanna? – zapytał.
– Yhm. – Przesunęłam ziemniaki na drugą stronę talerza. – Chyba się z nią spotkam.
– Jak chcesz. – Zerknął w stronę łazienki. – Ale chyba nie teraz, nie?
Odruchowo dotknęłam twarzy.
– No tak. Nie teraz. 

***
Moja twarz była ciepła, a podłoga zimna.  
Leżałam zwinięta w kłębek, z policzkiem przyciśniętym do paneli, kompletnie oszołomiona. Widziałam nogi Antoniego, długie i ciemne, jak poruszają się szybko, rozmazane. Próbowałam się podeprzeć, ale zakręciło mi się w głowie. Bolało.
– Anto…
– Nie ruszaj się! Nie ruszaj się. Leż tak, jak jesteś, dobra?
Miałam suche oczy, ale mokrą rękę. To stało się tak nagle. Kroiłam mięso tym wielkim nożem. Potem był krzyk i krzyk, i przewróciłam się, i moja wina, moja, moja, moja.
Antoni odgiął mi palce i wcisnął mi coś do ręki. Mgliście zorientowałam się, że przyciskam dłoń do boku. Oddychałam płytko i trochę spazmatycznie.   
– Oddychaj, zaraz zadzwonię po pogotowie. Ściskaj mocno. To był wypadek.
Otworzyłam usta, nawet nie wiem, żeby jęknąć, czy zaprotestować. Widziałam nad sobą twarz Antoniego, wygiętą w grymasie paniki. Nie mogłam złapać tchu.
– To był wypadek, Ala, wypadek, wypadek. Wypadek, słyszysz?
Nie wiedziałam, co się dzieje.
– Hej, zostań ze mną! To był wypadek. Nic się nie stało, zaraz dzwonię, tak? – Jego głos stał się nienaturalnie wysoki.
– Wypadek – wymamrotałam. – Wypadek.
Niepewnie poruszyłam palcami. Były sklejone czymś ciepłym i lepkim. Powoli odwróciłam głowę. Antoni złapał mnie, zanim zdążyłam zobaczyć. Trzymał obie dłonie na moich policzkach.
– Nie patrz. Oddychaj. Wszystko będzie dobrze. Tak? Dobrze?
– Dobrze – wydusiłam z siebie. Czułam, jak ściskany w palcach materiał przesiąka i zaczęło mnie dławić w gardle. Nie mogłam oddychać.
– Rozluźnij się. Nie patrz. Nie patrz, kochanie. Wszystko naprawimy. To wypadek.
Puścił mnie i wstał. Widziałam, jak biegnie do telefonu.
– An… – Zdławił mnie jakiś ni to szloch, ni to jęk. Ciemne plamy tańczyły mi przed oczami.
– Wszystko będzie dobrze. Ściskaj, dobra? Halo?
Ostrożnie odsunęłam materiał. Bluzka była kompletnie mokra, a drewniane panele wokół zabarwiły się na czerwono. Trzęsły mi się zlepione palce. Bezsilnie opadłam na podłogę.
Słyszałam jak przez mgłę, że Antoni opisuje co się stało przez telefon. Starałam się wszystko zapamiętać. Kiedy skończył, powtórzyłam sobie parę razy bezgłośnie, trochę żeby przestać się bać, trochę żeby na pewno się nie pomylić:
To wszystko przez to, że jestem taka nerwowa. Byłam nieuważna i wymsknął mi się nóż. Od jakiegoś czasu mam problemy, dziwne stany emocjonalne, nasilona autoagresja. Antoni może potwierdzić, działy się dziwne rzeczy. Nie do końca panuję nad sobą. Byłam nieuważna, no i wymsknął mi się nóż. Byłam nieuważna. Wymsknął mi się nóż. Nieuważna, wymsknął mu się nóż. Nie, wymsknął mi się nóż. Wymsknął mi się nż. Wymsknął mu się. Mi. Wymsknął mi się. Się mi.  
Wymskn.


1 lutego 2019

Szansa

Stanęłam przed drzwiami wejściowymi. Rozejrzałam się wokoło na gołych gałęziach pobliskiego drzewa spoczywał zmrożony śnieg. Było zimno. Wzięłam głęboki oddech i przyłożyłam palec do dzwonka. Zza drzwi dobiegł mnie jego przenikliwy dźwięk. Zaraz na progu stanęła dość ładna kobieta w średnim wieku. Patrzyła na mnie z zaskoczeniem.
– Dzień dobry, jest Edyta? – zapytałam, przestępując z nogi na nogę.
– Proszę, wejdź.– Przepuściła mnie do wąskiego korytarza o miedzianych ścianach. – Edytko, masz gościa – zwróciła się do dziewczyny wychodzącej z sąsiedniego pomieszczenia.
Zmieniła się, odkąd poprzednio ją widziałam. Ścięła długie włosy i spięła na czubku głowy. Minę miała znacznie poważniejszą, choć nigdy nie była lekkoduchem. Ubrała się w dresy i bluzę z kapturem. Na mój widok przystanęła i spuściła wzrok. Nastała cisza, przerywana tylko głośnym tykaniem starego zegara.
– Córeczko, weź koleżankę do pokoju, a ja zrobię herbatę. Musiałaś zmarznąć. – Matka Edyty spojrzała na mnie z uśmiechem.
Szłam po ciemnych schodach za dziewczyną. Na szczycie pchnęła drzwi po lewej i zaprosiła mnie do środka. Szare ściany, białe meble, kolorowy koc – wszystko wyglądało normalnie. Zdziwiło mnie to, choć nie wiem czemu. Może spodziewałam się zobaczyć coś nadzwyczajnego, jakiś trop.
– Hej – powiedziała cicho Edyta. Patrzyła w podłogę. – Skąd wzięłaś adres?
– Poprosiłam wychowawcę – odparłam. – Chciałam tylko zapytać, czemu nie chodzisz do szkoły, czy coś się stało…
Zareagowała dziwnie. Złapała mnie za rękę, by zaraz ją puścić, później zacisnęła dłonie w pięści i wybuchnęła płaczem. Czułam, że powinnam coś powiedzieć, jakoś ją pocieszyć, ale bałam się, że to nie byłoby właściwe. Patrzyłam więc tylko z niepokojem.
– Po prostu nie mam już siły. – Spojrzała mi w oczy, a łzy ciekły jej po policzkach.
Stałyśmy naprzeciw siebie, a napięcie było wyczuwalne prawdopodobnie nawet na drugim końcu miasta. Ten rozpaczliwy płacz wzbudzał we mnie odruchy opiekuńcze.
– Chcesz się przytulić? – zapytałam, wyciągając ręce.
Przylgnęła do mnie, opierając głowę na moim ramieniu. Czułam, jak drżała z emocji – chyba jeszcze nie widziałam jej w takim stanie. Głaskałam ją po plecach, gdy powoli się uspokajała.
– Ja po prostu już nie wiem. Co mam zrobić? – spytała rozpaczliwie, a jej słowa tłumił materiał mojej koszuli. – Żałuję, że nie dałam ci szansy, gdy o nią pytałaś. – Przytulała mnie tak mocno, że zaczęłam tracić dech. – Potrzebuję trochę czasu, by to naprawić, dobrze, Klaro?
Nie zdążyłam odpowiedzieć, bo oparła swoje czoło o moje, a wtedy drzwi się otworzyły i jej mama weszła z obiecaną herbatą.