30 grudnia 2018

War is over

Przekręcam klucz i wchodzę do chłodnego pomieszczenia. Zapalam światło, żeby zobaczyć kilka gałązek choiny i świeczkę leżące na stole, moje tegoroczne święta. Podchodzę do szafki i sięgam po butelkę. Pierwszy łyk biorę jeszcze zanim siadam na kanapie.

***

Do pokoju wbiega mała dziewczynka, w ręku trzyma całą masę papierowych ozdób. Biorę ją w objęcia i podsadzam, żeby mogła rozwiesić je na choince. Pyta, czy podobają mi się jej wycinanki i choć nie są one zbyt estetyczne i wyszukane, nawet jak na jej wiek, odpowiadam, że to najładniejsze ozdoby jakie widziałem.
W domu pachnie piernikiem i kompotem z suszu, nigdy go nie lubiłem. W progu staje smukła kobieta i przygląda się nam z uśmiechem. Dziewczynka biega na około drzewka podziwiając swoje dzieło, a ja udaję, że próbuję ją złapać.
Kiedy matka zakłada maluchowi czerwony płaszczyk, ja dyskretnie chowam prezenty pod choinką. Czekam na zaskoczenie i radość, które zobaczę na twarzy córki kiedy wrócimy do domu. Wychodząc zdaję sobie sprawę z tego, jakimi jesteśmy szczęśliwcami, że wojna się już skończyła. A może nigdy jej nie było…

***

Kolejny raz przechylam butelkę. Cisza i pustka lubią przypominać o tym co straciliśmy.






26 grudnia 2018

Cichą nocą przychodzi...


Cicha noc, święta noc…
A bębny grają wraz z gitarą i wyją głosy metalowych kolędników. W zabawę włączy się całe miasto. Nie ma spokoju. Panuje ruch. Szaleństwo. Pobudzenie. Podniecenie. Radość. Ludzie całują się po kątach składając (nie)moralne propozycje. Niektórzy wychodzą utopić w śniegu swoją moralność.
Pokój niesie ludziom wszem…
Na zimnej powierzchni parkingu stoi skandujący krąg. A lub B. Jest tylko jeden zwycięzca. Kurtki Herosów leżą porzucone na śniegu. Oni zaciskają pięści. I pada cios. Cios za ciosem. Oko za oko, ząb za ząb. Tłem są emocje, czy może główną nutą. Walka o honor dyktowany w litrach alkoholu. Oddechy parują.
A u żłóbka Matka Święta…
Na skraju chodnika siedzi kobieta, właściwie jeszcze dziewczynka. Wpatruje się z oddali w walkę Herosów i kiwa się delikatnie w rytm muzyki. Jest chudziutka, o rzadkich, czarnych włosach, zapadniętych policzkach oblanych łzami. Ogrzewa dłonie ciepłem dymiącego papierosa. Zamyka oczy. Odpływa.
Czuwa sama uśmiechnięta…
Na jej ustach maluje się uśmiech, jakby wypływający spomiędzy bólu i żałości. Pogardy dla świata. Nieżycia. Napięte mięśnie twarzy przywodzą na myśl cierpienie. Prawdopodobnie kończy się jej czucie. Zaczyna nie mieć ciała. Zamarza. Jest tylko myślą. Resztką. Jeszcze sztywno poruszającą się ręką.
Nad dzieciątka snem…
Gładzi po włosach mężczyznę, a może chłopca. Jego twarz jest spokojna. Oddycha płytko, ale miarowo. Unosi się nad nim mdły zapach czystej wódki. Śpi jak dziecko. Wygląda wręcz jak przeciwieństwo stroskanej matki. Może dla niego mała się tak stara. Okryła go nawet swoją cienką kurtką
Nad dzieciątka snem.
Mężczyzna dalej oddycha miarowo. Kobieta na powrót otwiera oczy. Znów zerka na walczących. Zapala kolejnego papierosa pragnąc zyskać trochę ciepła. Unosi głowę ku gwieździstemu niebu. Właśnie spada gwiazda. Myśli życzenie. Widać jak się na nim skupia, na chwile, jakby czując ulgę, rozluźnia się.

Marzenie pada. Jak śnieg.
Może doczeka się lepszych czasów.
Sama też kładzie się na ziemi.
Albo i nie… 

23 grudnia 2018

Nieobecna


,,A nadzieja znów wstąpi w nas.
Nieobecnych pojawią się cienie.
Uwierzymy kolejny raz,
w jeszcze jedno Boże Narodzenie.''


***

Nic nie było takie jak wcześniej. Nic, takim jak wcześniej być nie potrafiło. Osobowe i bezosobowe nic dawało się we znaki jakimś wewnętrznym niepokojem, którego nie potrafiłam opisać. Od kilku miesięcy nic, przemieniało się w coś. Choć ja odpływałam w nicość z każdym podmuchem wiatru. Jak liść oderwany od gałęzi. Listopadowy liść w śnieżny grudzień. Gdzieś pod białą pierzyną.

***


Nie wychodziłam spod niej często. Łóżko stało się moim drugim, oddzielnym domem w mieszkaniu. Nie potrafiłam wstać i żyć dalej, jakby nic się nie stało.



***


Bo gdy się dowiedziałam, byłam najszczęśliwszym człowiekiem na ziemi. W tej jednej, na całym świecie sekundzie, moje serce urosło i wypełniło całe mieszkanie zapachem imbiru. 


***


25 czerwca

Maleństwo, 
jak się cieszę! Nie wiem, co mam ze sobą zrobić... Dzisiaj rano posłodziłam frytki i posoliłam herbatę. Tata zwijał się ze śmiechu, gdy po raz kolejny w przeciągu pięciu minut otworzyłam lodówkę, nie znajdując w niej nic dla siebie. Stłukłam słoik z koncentratem pomidorowym i rozpłakałam się ze szczęścia. Tak po prostu. Że będziesz.

27 czerwca 

Maleństwo, 
gdy Tata był w pracy, wyszłam na spacer. Poszłam nad jezioro karmić kaczki. Są takie piękne... Nurkują, by chwilę później wyłonić główkę z wody z uroczystym ,,kwa", znaczącym coś pomiędzy znalazłam, a wciąż szukam. Nie wiem, czego szukają, co znajdują. Wiem za to, co znalazłam ja. Choć nie potrafię tego nazwać i opisać. Na koniec spaceru podpłynęły do mnie dwa białe łabędzie. Wiesz, że one łączą się ze sobą na całe życie? 

18 lipca

Słońce, 
boję się, że to mnie przerośnie. Lekarz powiedział, że musimy uważać. Dziś byłam u siostry. Gdy miałam chwilę popilnować Jasia, ten rozpłakał się na moich rękach. Zaczęłam płakać wraz z nim. Uspokoił się dopiero jak zobaczył ją w drzwiach. Do tej pory łzy już mocno splywały po moich policzkach. Gdy wróciłam do domu, długo przytulałam poduszkę i płakałam. Że jesteś.

19 lipca 

Słoneczko, 
wstałam, a Tata zrobił jajecznicę. Myślę, że kiedy już babcia Cię pozna, nie raz będziesz słuchać historii o jej kurach. Ponoć kiedyś jedna z nich zniosła złote jajko. Ale nie wiem, czy powinnaś jej wierzyć. Znalazło się na wielkanocnym stole. Tuż obok niebieskich. 

22 lipca

Kochanie, 
witryny sklepowe zawsze sprawiają, że zatrzymam się chociaż na moment. Czasem wyobrażam sobie je jako sceny filmowe; wciąż nie znam tytułu swojego, choć poznałam już część obsady. Najpiękniej jest w Święta! Niemal da się usłyszeć błysk świateł, szum gwiazd. I... kwiaciarnie! Te kwiaty, poukładane kwiaty dla nie do końca poukładanych zdarzeń. Za szybą, przed oczyma, w doniczkach, dłoniach. Bo to ludzie tworzą historie bukietów. Tata dziś przyszedł do domu z czerwonymi różami. 

1 sierpnia 

Słońce,
będzie dobrze. Tata dziś wrócił zmęczony i od razu położył się spać. Przykryłam go kocem i zrobiłam kolację. Kupił Ci misia, wiesz? Ma brązowe ogrodniczki.

8 sierpnia
Kochanie, 
leżałam dzisiaj cały dzień i czytałam książkę, a wieczorem z Tatą oglądaliśmy film. On tak bardzo już chciał Cię dotknąć, gdy się poruszyłaś... Gdy przytula mnie, przytula też Ciebie. Z każdym dniem bardziej rozumiem, że "najważniejsze jest niewidoczne dla oczu".

10 sierpnia

Słoneczko, 
Jestem dzisiaj trochę zmęczona. I smutna. Zezłościłam się na Tatę. Ale on zaczął mnie przytulać, gdy tylko podniosłam głos. 

24 sierpnia

Maleńka, 
wokół siebie mam białe ściany. Ale tylko jeszcze przez moment. Dzisiaj pojechaliśmy do sklepu i kupiliśmy kilka złotych ramek. Tata powiesi je jutro wraz ze światełkami. 

1 września

Kasiu, 
wyobraziłam sobie Twój pierwszy dzień w szkole, choć nawet nie wypowiedziałaś jeszcze pierwszego słowa. Ale poczułam Cię i to, że chcesz iść. Jeszcze nie, Maleńka, jeszcze nie pora. Pierwszy dzwonek jeszcze nie dla Ciebie. Dzisiaj od rana pada deszcz.

3 września 

Przyjechała babcia. W domu pachnie szarlotką. Jestem dzisiaj zmęczona. Ale tylko trochę. Tata wrócił późno. Już spałyśmy. 

8 września

Aniołku...

***


Moje ręce się trzęsą, cała się trzesę. Mam wrażenie, że ponownie upadam. Choć przecież trzymam się drzwi. Mam mroczki przed oczami, choć pali się światło w łazience. I na korytarzu.

- Kochanie, wszystko w porządku? - Słyszę jego głos. Czuję, że zaraz się przwrócę.
Bo gdy to się stało, wszelki grunt usunął mi się spod stóp. Zapadła się ziemia i ja się zapadłam. Chciałam zamknąć oczy i móc już nigdy ich nie otworzyć.

***


Ale budziłam się obok niego każdego dnia. Każdej nocy przebudzały mnie koszmary i każdej nocy odnajdywałam w nim schronienie. Jego dłoń pozwalała mi żyć. Ciągnęła mnie w górę, gdy już myślałam, że nie mam dla kogo.


***


Dziś Boże Narodzenie. Z radia słychać kolędy.



,,Jeszcze raz pozwól cieszyć się dzieckiem w nas
                                     i zapomnieć, że są puste miejsca przy stole.''

Na stole opłatek. Ja stoję... tutaj. Jestem.

- Kochanie, słyszysz mnie? Co się stało?

- Jestem...

***

Milknę w pół zdania, dalej już nie słucham. Nie potrafię słuchać. Nie umiem słyszeć. Przytula mnie do siebie tak mocno, że czuję jak sklejają się we mnie potłuczone kawałki. 

***


Chwile lecą, sekundy mijają. Ponownie pachnie imbirem. A my stoimy przytuleni, w otwartych drzwiach, a poza nami nic nie istnieje. Na tę jedną sekundę, na całym świecie, istnieje tylko ta jedna chwila. 


***


Bo nigdy nie myślałam, że można być nieobecnym ze szczęścia.





19 grudnia 2018

Idzie zima, czas zamarza

Czasami zdawało jej się, że słyszy jej głos, szept, który mówił, żeby sobie poszła.
Jiiiiiiiiidź, iiiiiiiiiidź…
Nigdy nie spełniała tej prośby. Przystawiała wtedy ucho do drzwi, z nadzieją na jeszcze jedno słowo, jeszcze jeden jęk. 
‒ Elsa? Jesteś tam?
Jednak głos zwykle zmieniał się wtedy w cichy świst, a strapiona Anna wstawała i odchodziła od drzwi, powłócząc nogami i unosząc wzrok na gołe, targane wiatrem drzewa za oknem. 
‒ Panienko! Jeśli wychodziłaby panienka na zewnątrz, proszę założyć ciepły płaszcz i szal. Okropnie wieje ‒ wołała za nią służba. Anna kuliła się tylko na te słowa. Nie zamierzała wychodzić na zewnątrz. Z początku odwracała się do nich wtedy i pytała:
‒ Może mogłabym zobaczyć się z siostrą?
‒ Jego wysokość stanowczo tego zabroniła ‒ odpowiadali wtedy służący. Uśmiech Anny zawsze wówczas przygasał.
Z czasem przestała pytać. Nigdy się nie zgadzali.

Nie do końca pamiętała, jak wyglądała Elsa; niebieskie oczy, zadarty nos, kilka piegów. Białe włosy. To wszystko; ale co z kształtem twarzy, co z ustami ‒ były wąskie, czy pełne? Jaki miała kolor skóry ‒ jaśniejszy od Anny, ciemniejszy, może taki sam? Wszystkie szczegóły rozmyły się, rozpłynęły jak topniejący lód.
Najgorsze było to, że i tak wspomnienie, które miała, było już zupełnie nieaktualne. Ona sama czasem dziwiła się, jak bardzo się zmieniła, gdy patrzyła na swoje odbicie w lustrze. Jej siostra też musiała być już kimś innym. Nie znała Elsy; trochę ją pamiętała, ale tamta Elsa ze wspomnień już dawno odeszła. Żyła tylko w jej głowie.
Zdarzało jej się siadać na ławie pod jednym z obrazów i mówić do mężczyzny, który patrzył na nią z ramy naprzeciwko. Inicjały E.S. przypominały jej o Elsie; może dlatego starała się dostrzec ją w smukłej, pociągłej męskiej twarzy w okularach. Elsa nie nosiła okularów. Chyba.
‒ Widzisz, Elso, miałyśmy kiedyś taki rower, na którym jeździłyśmy wiosną. Zniszczyłam go, bo za bardzo przypominał mi o tobie. Przepraszam. Wszystko się ostatnio popsuło.
Spuściła głowę i przymknęła powieki; przed oczami stanął jej obraz kogoś jak Elsa i E.S. w jednym. Powoli zaczynali się jej mieszać.

Ręka bolała ją już od machania rodzicom, którzy wielkim statkiem odpływali z portu. Życzyła im wcześniej bezpiecznej podróży, ale miała wrażenie, że zrobiła to zbyt chłodno. Rekompensowała to machaniem i promiennym uśmiechem.
Pogoda nie była ostatnio najlepsza; Anna czuła, że jej rude włosy i pogodny wyraz twarzy nie pasują do zachmurzonego nieba i pokrytych szronem drzew i dachów. Zadrżała z zimna i otuliła się ciaśniej paltem.
Statek odpływał coraz dalej; Anna nie potrafiła rozróżnić sylwetek rodziców od innych ludzi.
‒ No już, wracajmy. I tak panienki nie widzą.
Westchnęła, pomachała im ostatni raz i odwróciła się, by wrócić do zamku. W tłumie rozchodzących się mieszczan starała się dostrzec Elsę, ale zdaje się, że jej nie było. Poczuła przenikające ją zimno. Czy jej siostra naprawdę nie wyszła pożegnać rodziców? Myślała, że chociaż tutaj uda jej się ją zobaczyć.
Nie widziała Elsy już dziesięć lat i zapominała powoli jej głosu. Zawiał wiatr. Nie słyszała już w nim zawodzenia siostry.

Anna już dobrą chwilę wpatrywała się w niskiego, siwiejącego już posłańca, siedzącego przy stole na trójnogim stołku.
‒ Sztorm. Straszny wypadek. Teraz ciągle dzieją się takie rzeczy. Morze nie jest zbyt spokojne.
‒ No tak, oczywiście. Ktoś przeżył?
‒ Nikt. Rodziny ich opłakują, w całej wsi żałoba. Zanim statek dopłynął do Arendelle, zawitał jeszcze do jednego portu, to stamtąd była większość załogi.. A jej i jego wysokość, czy oni mieli jakichś krewnych?
‒ Dwie córki. Martwię się zwłaszcza o jedną, może ciężko to znieść…
Anna wycofała się powoli na korytarz. Spojrzała na swoje dłonie. Drżały, ale nie widziała ich zbyt wyraźnie, bo jej oczy wypełniły się łzami. Nie rozumiała dlaczego, przecież wcale nie było jej smutno…
Elsa. Musi powiedzieć Elsie, zanim zrobi to ktoś inny.
Ruszyła szybkim krokiem w kierunku komnaty siostry; po chwili zaczęła biec. Miękki dywan sprawiał, że kroków nie było słychać; większy hałas od nich czynił jej płytki oddech. Skręciła w prawo, potem w lewo, wbiegła po schodach, o, jeszcze kawałek prosto; obraz rozmazywał jej się przed oczami, ale nie zwracała na to uwagi.
Stanęła przed wielkimi, białymi drzwiami, i kilka razy uderzyła w nie pięścią.
‒ Elsa? Elsa! Otwórz mi, błagam, to poważna sprawa, tym razem to potwornie poważna sprawa…
‒ Panienko! Proszę odsunąć się od drzwi ‒ usłyszała głos sapiącej służącej. ‒ Panienko, proszę, księżniczka Elsa nie lubi, kiedy się jej przeszkadza…
Anna poczuła, jak ktoś łapie ją za rękę. Ścisnęła tę dłoń mocniej, po czym odwróciła się, wykręcając pod nienaturalnym kątem.
Służąca krzyknęła z bólu.
‒ Otwórz mi drzwi! ‒ Anna wrzasnęła z rozpaczy. ‒ Muszę ją zobaczyć, natychmiast muszę ją zobaczyć i powiedzieć jej, co się stało. Masz klucz, prawda? Codziennie przynosisz jej jedzenie. 
‒ Niech… mnie panienka… puści ‒ jęknęła przerażona kobieta, próbując wyrwać się Annie.
‒ Najpierw klucz ‒ powiedziała dziewczyna. Głos dziewczyny był dziwnie mechaniczny, nie pasował ani do paniki, która gnieździła się w jej oczach, ani do wrzasków sprzed chwili.
Służąca głośno przełknęła ślinę i przez chwilę mierzyła się z Anną wzrokiem. W końcu drżącą dłonią wygrzebała z kieszeni fartucha metalowy klucz i powoli podała go księżniczce.
‒ Niech tam lepiej panienka nie wchodzi, to nie jest dobry pomysł ‒ powiedziała tylko, zanim położyła przedmiot na dłoni Anny.
Dziewczyna chwyciła go, puściła służącą i wepchnęła klucz do zamka. Przekręciła go.
Otworzyła drzwi i zamarła.

Zimno; to pierwsze, co poczuła, gdy stanęła w progu komnaty. Zaraz potem pojawił się szok, niedowierzanie i strach.
Ściany były białe od szronu, a lód stworzył na nich smukłe, niebieskie wzory. Podłoga została całkowicie zaśnieżona; każdy przedmiot w pokoju pokryty był warstwą lekkiego, jasnego puchu. Padało; Anna uniosła głowę, ale nie znalazła źródła śniegu ‒ sufit był tak samo biały, jak cała reszta. Ujrzała pokryty lodem żyrandol przyozdobiony szkłem. Chwila, nie, to nie było szkło ‒ to również był lód.
Był wszędzie ‒ na ścianach, na meblach, na oknie. Jakby ktoś pociągnął pędzlem po całej komnacie i zostawił wszędzie dokładne, misterne wzory, niebieskie, białe i przezroczyste. Wszystko miało taką barwę.
Wyglądało to bardzo pięknie. Anna była zachwycona.
Dopiero po chwili dostrzegła wielkie łoże z baldachimem, również pokryte warstwą śniegu i nogami w kryształowych wzorach. To na nim spoczywała równie niebieska jak wszystko inne dziewczynka.
Białe włosy, zadarty nos, zamknięte oczy.
Anna wolnym krokiem podeszła do łóżka. Pończochy natychmiast przesiąkły jej od śniegu, ale nie czuła zimna. To znaczy, nie w stopach. 
Pochyliła się nad małym, niebieskim, zamkniętym w lodowej skorupie ciałem siostry. Lód był bardzo cienki, tak cienki, że każdy zapomniany przez Annę szczegół był idealnie widoczny. Kształt twarzy. Wąskie, zaciśnięte usta. Gdy przyjrzała się uważnie, mogła nawet dostrzec piegi.
Maleńkie sopelki zebrały się na końcach rzęs Elsy. Na policzkach widniały małe wypustki; zamarznięte krople łez.
Anna nie zaczęła krzyczeć, dopóki nie dotknęła sztywnej, malutkiej dłoni siostry. Wbrew jej oczekiwaniom, Elsa nic a nic się nie zmieniła.

Pomyleńcy, wariaci, trzymali ją tu cały ten czas…
Panienko, proszę się uspokoić… ‒ głos służby docierał do niej jak spod wody. Wrzeszczała. Chciała coś powiedzieć, ale nie mogła znaleźć słów. Przemykały przez jej głowę zbyt szybko, by zdołała je uchwycić.
Nie powiedzieli mi, nie powiedzieli, nie powiedzieli…
Panienko, nie mieliśmy pojęcia, co się dzieje…
‒ Mówiłem, że lepiej, żeby nie dawać jej tego klucza ‒ dobiegł ją czyjś zirytowany szept.
‒ Wykręciła mi nadgarstek, to co miałam zrobić? Prędzej czy później sama by… 
Anna wybiegła z komnaty siostry, odtrącając próbujące ją zatrzymać dłonie.
Nie powiedzieli, nie powiedzieli, ci pomyleńcy nic mi nie powiedzieli…
Naprawdę nie mieliśmy pojęcia… 
Smutne głosy zostały w tyle, a Anna nurkowała coraz głębiej. Świat całkowicie się rozpływał, a słowa przemykające przez jej głowę zaczynały formować się w zdania. Wszystko zwalniało.
Powoli, w morzu napływających myśli, zaczęła wyłaniać się z nich ta najbardziej przerażająca.
Zabiłam Elsę.
Powinnam im uwierzyć. Nie prosić o klucz. Nie wchodzić. Nie otwierać drzwi.
Powinna była dalej widzieć Elsę jako E.S., w okularach. Wtedy przynajmniej nadal by żyła.
W jej głowie. W jej umyśle. Elsa by nie umarła.
Otwierając drzwi, Anna zmieniła postać rzeczy. 
Otwierając drzwi, Anna pozbawiła swoją siostrę życia.
Obok niej przemknął czarny kot. A może wcale nie był czarny, może to Annie zrobiło się ciemno przed oczami? Na wszystkim zaczęły pojawiać się małe, ciemne plamki, potem coraz większe, i… Powieki Anny zamknęły się ciężko, gdy upadała na ziemię.


12 grudnia 2018

Someone Special

Last Christmas I gave you my heart
But the very next day you gave it away
This year, to save me from tears
I'll give it to someone specialLast Christmas I gave you my heart
But the very next day you gave it away
This year, to save me from tears
I'll give it to someone special

Henry wiedział od zawsze, że swojego serca nie można podarować każdej pierwszej lepszej, nowopoznanej osobie. Zdawał sobie sprawę z tego jak okrutnie mogliby obejść się z nim niektórzy. Może nawet większość osób. Serce to nie byle co - to niezwykle wrażliwa, krucha część każdego z nas. Nie rozumiał dlaczego jego Dot to zrobiła. Dlaczego tak chętnie wystawiła rękę w stronę obcego i dała mu swoją najcenniejszą część, swoje kochające serce, którego wartość jedynie Henry mógł kiedykolwiek pojąć. Nie mógł dłużej na to patrzeć, nie ufał jej nowemu narzeczonemu. Jego oczy błyszczały się nie gdy patrzył na swoją “ukochaną”, a gdy opowiadał o swojej pracy. To było jasne, od samego początku, że nigdy nie pokocha Dot tak, jak powinien, że praca wygra z nią za każdym razem. Więc musiał coś z tym zrobić.  Henry nie mógł stać w miejscu i czekać.
Dot była więc pierwszą, pierwszą której serce Henry Brightens uratował. Długo zbierał się na to, długo czekał na odpowiedni moment. Rozważał czy faktycznie warto utracić kompana rozmowy. Uznał jednak, że bardziej liczyło się serce jego przyjaciółki.
Trzynastego maja przestał więc czekać.
Postarał się, aby było to jak najmniej bolesne. Użył hioscyny w kawie - aby usnęła swoim delikatnym snem. Przymknęła muśnięte naturalnym, brązowym cieniem do powiek oczy, zamknęła czerwone, idealne usta. Odczekał kilka sekund aż przestanie oddychać, a przez cały ten czas trzymał ją mocno za rękę. Później pocałował ją w gładkie, blade czoło i dokładnie, precyzyjnym ruchem naciął miejsce, w którym znajdowało się serce.  
Następna była Sally. Nie miała czarnych włosów Dot, a usta malowała raczej na naturalne kolory. Skradła serce Henry’ego ledwo widocznym uśmiechem, długopisowymi bazgrołami na rękach i ubraniami, które zawsze pachniały świeżą kawę. Była delikatną morską bryzą, czymś dotychczas dla Henry’ego nieznanym, bo jego poprzednia przyjaciółka była bardziej rześkim chłodnym powiewem w gorący dzień. I ona nie chciała Henry’emu podarować swojego serca, choć przecież był dla niej, zawsze. W dzień i w noc, przez telefon i na żywo. Podziwiał ją, zawsze patrzył na nią z szeroko otwartymi oczami, a w jej błyszczących rudych włosach widział ciepłą jesień. Miała grację spadającego powoli z drzewa liścia, który zataczał w powietrzu liczne piruety, a jej charakter był słodko-gorzki jak cynamon.
Ona także usypiała długo. Przez chwilę zdawało się, że kawa na nią nie zadziałała, jednak po dziesięciu minutach jej oddech ustał, a jej sweter pachniał kawą mocniej niż zwykle. Henry był delikatny, jasne że był delikatny. I jej serce trzymał od tamtej pory w zamrażarce. Nietknięte, niewinne, czyste. Wrażliwe i dobrze pilnowane. Tak, aby już nikt na świecie nie mógł wyrządzić krzywdy słodkiej Sally.
W święta była Billie. Ją uważał za prawdziwy huragan, huragan energii. Porywała ludzi - porywała ich do tańca i do wielkich zmian w swoim życiu i do stawiania na swoim. Zarażała uśmiechem, farbowała włosy na wszystkie kolory tęczy i lubiła ustawiać budzik na szóstą rano, tylko po to, żeby mieć satysfakcję z wyłączenia go. Ułatwiała Henry’emu oddychanie, ale jednocześnie sprawiała, że zapominał jak to się robi. Nie wyglądała na kogoś, kto bez zastanowienia odda komuś serce.
A jednak to zrobiła. A jednak znalazła kogoś, kto nie był nim. Pomimo tego, jak wiele dla niej zrobił, pomimo uwielbienia, z jakim ją traktował. Pomimo godzin, które spędził na pomaganiu jej w najtrudniejszych przedmiotach na studiach i pomimo tego, że na pamięć znał jej ulubione zamówienie ze Starbucksa i tej jednej hipsterskiej kawiarni, która zawsze pachniała ziołem i biszkoptami.
Czemu straciła swój dobry rozsądek, Henry nie wiedział. Wiedział jednak, że swoją miłość i swoje serce oddaje się tylko specjalnym osobom. Dlatego w te święta musiał o to zadbać.



9 grudnia 2018

Nie mamy gdzie spać

Nie mamy dzisiaj gdzie spać.
Brniemy przez śnieg, bo idziemy skrótem, przez park. Słyszymy głośne krzyki wracających kibiców i odruchowo zamieramy, wstrzymując oddechy. N przestaje mamrotać. Jednak kiedy na nią patrzę, w mdłym świetle latarni widzę, że wciąż bezgłośnie porusza ustami. Gałęzie drzew są ciężkie od śniegu, który sypie i sypie. Wszystko tłumi.
Kibice przechodzą, my idziemy dalej. Od kilku dni znowu kuleję, więc głupio szoruję nogą za sobą, jak pług. N zwalnia kroku i łapie mnie za rękę, wcześniej przekładając różaniec do lewej dłoni. To miło z jej strony.
Ciągle się modli. Trochę mnie to wścieka, ale zaciskam usta. Modli się, żebyśmy znaleźli miejsce do spania. To chyba dobrze, co nie? Może ktoś usłyszy nawet. Średnio wierzę w takie rzeczy, może dlatego jestem zły. Ale skoro N lubi, to czemu nie. Czemu nie.
Jesteśmy kompletnie bezbronni, ona i ja. Ostatnio kiedy dostaliśmy wpierdol, okazaliśmy się bezradni jak dzieci. Kiedyś, kiedyś może bym dał radę, ale teraz jestem zbyt słaby i jeszcze ta cholerna noga. Gdybym coś zjadł, to może. A N jest taka delikatna. Cała się teraz trzęsie.
Patrzę ponad zwieszające się smętnie gałęzie, w niebo. Czyste, widać parę gwiazd. Pokazuję to N. Uśmiecha się i na chwilę przestaje mamrotać zdrowaśki. Jak ładnie, mówi. No ładnie, przyznaję. Rzadko widać teraz, co nie? Rzadko. Jak ładnie, powtarza. Jak ładnie. W jej głosie słychać ten dziwny ton. Wargi jej trochę drżą. Mam nadzieję, że się teraz nie rozpłacze. N często płacze.
Chcę spać, mówi. Kiwam głową, ale na mnie nie patrzy. Wlepia wzrok w śnieg, który migocze w słabym świetle. Ja też chcę spać. Oczy mi się zamykają i najchętniej zwinąłbym się w kłębek tu, pod krzakiem, ale wiem, że nie wolno. Roztopiona woda przecieka przez buty aż do skarpetek. Drżę i kręci mi się w głowie.
Wychodzimy na wysypaną piaskiem ścieżkę. Niedługo powinniśmy zobaczyć dworzec. Pewnie jest zamknięty, ale może tym razem jednak nie. N już cała dygocze. Wszystko dobrze, pytam, chociaż przecież wiem, że nie. Tak, odpowiada, tak, wszystko dobrze. Ma granatową czapkę z pomponem, spod której wystają czarne, nierówno odrastające kosmyki. Kiedy przechodzimy pod latarnią, błyska w nich siwizna. N szybko siwieje, szybciej niż ja. Wygląda trochę tak, jakby pokrywała się srebrem.
Słyszę pociąganie nosem. Ściskam N za rękę.
Dochodzimy do dworca i próbujemy wejść. Jest zamknięty. Patrzę na złotą tarczę zegara i widzę, że nawet nie ma drugiej. N płacze z zimna, a wokół fruwają plastikowe siatki i płatki śniegu. Czuję ssanie w żołądku.
Chodź, mówię, chodź, przejdziemy się. Gdzie, pyta, rozdrażniona, jestem zmęczona. I jest zmęczona.
No nie możemy, mówię, tu zostać, jak będziemy spali na dworze, to zamarzniemy. Rusz się, N.
Kiwa głową i szybkim krokiem idzie w prawo. Po chwili orientuje się, zatrzymuje i czeka, aż do niej dokuśtykam. Miło z jej strony. Znowu łapie mnie za rękę. Boże, mówi i słyszę, jak bardzo jest śpiąca, Boże, pomóż nam. Czuję napływającą złość, ale nic nie mówię. Kiedy jednak powtarza to samo, nie wytrzymuję. Coś nie pomaga ci ten Bóg, mówię. N zaciska usta i nic nie odpowiada. Idziemy w milczeniu. N jest strasznie wierząca, trochę nie rozumiem, czemu. Przed tym, jak żebrzemy pod kościołem, zawsze wchodzi na mszę, kiedyś myślałem, że tylko dla ogrzewanych ławek, ale okazało się, że nie. Nie wiem, czemu tak mnie to wścieka. Może dlatego, że nie rozumiem i może trochę mam żal. Może dlatego, że chyba kocha Go bardziej, niż mnie, chociaż jest nam tak chujowo. 
Łapię N mocniej za rękę, bo trochę kręci mi się w głowie. N chyba bierze to za przeprosiny, bo ściska moje palce. Niech jej będzie. Mrugam, bo płatki śniegu osiadają mi na rzęsach i trochę kleją mi się powieki. Przechodzi mi przez głowę, że jak zamknę oczy, to już ich nie otworzę i to jest głupia myśl.
Idziemy ulicą. Jest pusto i trochę strasznie. Mijamy bloki pełne mieszkań, milion ich wielkich oczu zgasł i zieje czarnymi dziurami. Na niektórych balkonach migoczą renifery i kolorowe lampki. Tafla małego oczka wodnego pokryła się lodem. Opowiedz coś, N, mówię, bo chcę ją trochę  rozbudzić. Opowiedz jakąś historię.
N lubi opowiadać historie, a ja lubię ich słuchać, chociaż bywają dość przerażające. N w ogóle czasem mnie przeraża, ale staram się nie dać po sobie poznać. Opowiada o dziwnych rzeczach i trochę boję się, że to wszystko prawda.
N zastanawia się przez chwilę, kopiąc puste puszki. W końcu zaczyna opowiadać.
Byli sobie, mówi, zagubieni wędrowcy, którzy chodzili po obcej, zimnej krainie wiecznego snu. Wiatr wył w wyłamanych oknach i bawił się śmieciami, wiatr śpiewał po ulicach, po których grasowały potwory, a zaklęci mieszkańcy spali, nieświadomi ziąbu i pustki. W mieście wiecznego milczenia błękitnieli z zimna i porastali pajęczynami. Błędne ogniki prowadziły podróżników, wskazując im właściwy kierunek.
Byli więc sobie zagubieni wędrowcy, wiecznie w drodze, wiecznie w podróży, z czerwonymi palcami, grzybicą i odciskami na piętach. Błąkali się po zapuszczonych ścieżkach, wchodząc do mieszkań i próbując obudzić śpiących. Ci jednak nie odpowiadali, pogrążeni w błogim śnie, a pająki składały larwy w ich włosach. Biedacy w domach z gliny i królowie na zamkach ze szkła, śnili o ogniu w kominku i zapachu lasu. Tymczasem szron pokrywał ich dłonie, a ogień w palenisku dawno zgasł.
A podróżnicy, pytam. Co się z nimi stało.
Szli, powiedziała N. I szli bez końca. Coraz wolniej, i wolniej.
Śnieg sypie coraz gęściej i jej głos dochodzi do mnie jak zza ściany. Oddziela nas zimna kurtyna.
Kocham cię, N, mówię. Czekam chwilę, ale ona milczy.
Idziemy powoli przez ciemne miasto, a N pokrywa się srebrnymi płatkami śniegu. 



5 grudnia 2018

Odrodzenie


Nie miałem miejsca. Nic do mnie nie należało. Moje życie było niczym łódź dryfująca bez żagli czy wioseł po wzburzonych falach. Mogłem jedynie się przyglądać, a ono toczyło się gdzieś obok, daleko poza zasięgiem rąk. Świat zakpił sobie ze mnie i odebrał mi szansę na szczęście przed urodzeniem? Tak myślałem. Przestawiany z kąta w kąt. Przeganiany problem, którego należy się pozbyć. I tak bez końca. I jedynie nierealne marzenia śnione z poczuciem winy dawały mi nadzieję, że kiedyś moje zdanie będzie ważne.
Pragnąłem, żeby ktoś kiedyś zapytał mnie o coś i naprawdę liczył się z tą odpowiedzią. Żebym mógł coś wybrać. Niewiarygodne, jak niewiele potrzeba do szczęścia popychadłom losu. Chcemy małych rzeczy, bo wydają nam się wielkimi, nie do zrealizowania. Aspiracje o zmianie świata, sławie czy majątku pozostawiamy tym szczęśliwcom, którzy myślą, że naprawdę ciężka praca coś da. Kiedy jesteś zamknięty w ciemnym pokoju z dala od kogokolwiek i błąkasz się po nim po omacku, tak naprawdę nie pokonując żadnej drogi naprzód ‒ wtedy rządzi tobą przypadek, wola innych, nie twoje starania.
Ludzi było wielu. Ich twarze zacierają się w pamięci, zlewają w jedno ‒ surowe oblicze z pewną naganą w oczach, jakby ta osoba karciła mnie za samo istnienie. Pójdziesz tu. Teraz tam. Och, znowu ty!
Błądzący w mroku nie widzą przyszłości. Nie wiedzą, co robić; jak mieliby się nauczyć, skoro byli sami? Ciężko samemu odnaleźć drogę ku jasności bez żadnych wskazówek. Jednak nie tylko niewiedza nas powstrzymuje. Nie ma nic gorszego niż strach. Bałem się kolejnych zmian; bałem się, że to się nigdy nie zmieni.
Dlatego nawet nikły promyk był tak dla mnie ważny.
Kiedy tylko dostrzegałem coś odmiennego ‒ życzliwość, troskę ‒ cofałem się. Nie znałem tego, więc to nie było normalne. Jednak nie potrafiłem oderwać wzroku. Po chwili nieufności rozbudzała się we mnie ciekawość i pragnienie na więcej. Jakże byłoby wspaniale poznać jeszcze raz to śmieszne uczucie bycia akceptowanym! Nie mogłem wiedzieć, że byłem niczym tresowany dziki zwierz. Oswajany stopniowo z miłością, gdyż wylana na mnie od razu mogłaby tylko mnie spłoszyć. Krok do przodu, unik i tak na zmianę.
Zapewne nigdy się w pełni nie otworzę.
Nigdy w pełni nie zrozumiem i nie będzie dla mnie proste dzielić się ciepłem z innymi. Jednak czasy ciasnej ciemności już się zakończyły. Pozostało tylko wspomnienie, niezwykle żywe. Często się boję, że byle co może je przemienić w rzeczywistość, ale to nieprawda. Poznałem dobro i właściwi ludzie odnaleźli mnie, bym mógł być członkiem rodziny.
Myślę o tym, owijając drucik od bombki wokół gałązki świątecznego drzewka. Wyobrażam sobie też tych wszystkich, którzy również mają nadzieję na obchodzenie Bożego Narodzenia ze spokojem w sercu. I chcę im tylko powiedzieć: nie traćcie nadziei. Kiedyś fale wyrzucą was na stały ląd, a na nim będziecie mogli chodzić, gdzie wam się tylko podoba. Jeśli jednak morze jest kapryśne i nie dostrzegacie żadnych wysp ‒ zawsze możecie wiosłować jeszcze rękami.