30 kwietnia 2019

Pierwsza kwarta


Obudziła się późnym rankiem, a oślepiało ją światło księżyca

Księżyc świecił wyjątkowo jasno i blisko tej nocy.
Iga stała oparta o maskę wysłużonego volksvagena golfa i paliła papierosa, wpatrując się w niebo. Rachela skrupulatnie rozplątywała sieć przy latarce z telefonu. 
–  To głupi pomysł –  rzuciła Iga, nerwowo strzepując popiół na mokrą trawę. Zaparkowały na podmokłej łące zaraz przy jeziorze. Koła lekko zapadły się w miękki grunt. Świerszcze cykał jak szalone.  
Rachela podniosła wzrok znad rybackiej sieci z Allegro, największej, jakiej znalazły.
–  Serio mówisz mi to teraz? Teraz, kiedy prawie rozplątałam to gówno?
Iga rzuciła papierosa i skrupulatnie wdeptała go w ziemię.
–  A co jak nas ktoś złapie? Pal licho policja, ale, nie wiem, tajne służby, jakieś NATO, ONZ? –  mówiła coraz szybciej. –  To jest, jakby nie patrzeć, sprawa globalna. 
–  Globalne pieniądze –  rzuciła jej przyjaciółka z demonicznym uśmiechem.
–  To wariactwo.
Rachela skończyła rozplątywać sieć i chciała wymownie zatrzasnąć bagażnik. Coś pękło. Iga uniosła brwi.
–  Czy właśnie zepsułaś bagażnik?
–  Iga, właśnie mamy dokonać kradzieży życia, nie, kradzieży świata, najbardziej bezczelnej i spektakularnej w dziejach. I po miesiącach planowań i pomiarów, i szukania odpowiedniej lokalizacji, po miesiącach współpracy w tę jedną, kluczową noc mówisz, że jednak to głupi pomysł.
–  Wiesz, geniuszu zła, z otwartym bagażnikiem daleko nie zajedziemy.
Rachela wzruszyła ramionami.
–  Kupimy nowe auto. Albo – zawahała się na ułamek sekundy – albo ukradniemy.
–  Rozkręcasz się, co?
–  Silencio. – Rachela chwyciła sieć. – Mamy mało czasu.
Iga westchnęła. Przyjaciółka spojrzała na nią i uniosła pytająco brwi.
–  Forsa – rzuciła zachęcająco. – Masa forsy. Pamiętasz?
Iga, niestety, pamiętała. Spróbowała się uśmiechnąć i skinęła głową.
–  No i pięknie. – Rachela zatarła ręce. Było zimno. Chwyciła za jeden koniec sieci. – To co? Jedziemy.
Dzięki skrupulatnym pomiarom i starannym wybraniu lokalizacji, aktowi zbrodni przyglądać się mogły jedynie łąkowe żaby. Gdyby jednak przechodził tędy jakiś człowiek, mógłby zdumieć się widokiem dwu młodych kobiet, zawzięcie zarzucających sieć w niebo. Może przystanąłby nawet i zaniepokojony obserwował, jak spocone i zziajane, kontynuują wysiłki, rozplątują rybackie narzędzie i znowu ciskają ją wysoko, najwyżej jak tylko mogą.  Gdyby był wytrwały, może zobaczyłby nawet, jak sieć wreszcie na coś trafia.
Usłyszałby krzyk radości. A potem jego niedowierzający wzrok skierowałby się w górę. I znowu w dół. Gdyby podkradł się wystarczająco blisko, zobaczyłby drżące z wysiłku ręce.
Nawet, jeśli nie zostałby na główną część przedstawienia, odchodząc, z pewnością usłyszałby chlupot wody, w którą z impetem wpadło coś dużego.
Iga z niedowierzaniem wpatrywała się w lśniące srebrzyście jezioro. Kawałki skały dryfowały na powierzchni.  Zziajana Rachela szturchnęła ją i pociągnęła za sieć. We dwie doholowały zdobycz na zamuloną plażę, ryjąc butami w piasku.
Iga i Rachela zmrużyły oczy, kiedy blask wyłowionego księżyca uderzył je w oczy.

***

Iga obudziła się po dwunastej, z potwornym bólem głowy i ostrym światłem wdzierającym się pod powieki. Zmrużyła oczy. Leżała na rozłożonym fotelu pasażera, z głową przy leżącym w bagażniku księżycu. Lśnił jak wariat.
–  Czemu on tak świeci? – wymamrotała Iga półprzytomnie.
–  Odbija światło słońca – wyjaśniła Rachela. Iga wygięła szyję. Współtowarzyszka w zbrodni siedziała za kierownicą i popijała kawę z plastikowego kubka.
–  Ja pierdolę – rzekła Iga bezradnie.
Rachela wzruszyła ramionami z przewrotnym uśmiechem.
–  Podstawowe prawa fizyki. Kawy? – Znacząco stuknęła drugim, cudownie pełnym kubkiem o deskę rozdzielczą.
Iga  przywróciła fotel do pozycji wertykalnej. Obok kubków leżała jeszcze papierowa torba ze stacji benzynowej, pełna rogalików, owsianych ciastek i pączków ze wściekle różowym lukrem. Był piękny, słoneczny dzień. 
–  Kanapki wyglądały na antyczne – rzuciła Rachela. – Więc no. Cheat day!
–  Jej – rzuciła Iga z umiarkowanym entuzjazmem i po chwili namysłu sięgnęła po rogalika. Przez chwilę siedziały w milczeniu. – Naprawdę to zrobiłyśmy – powiedziała wreszcie.
Rachela zerknęła na nią kątem oka.
–  Naprawdę – powtórzyła Iga. Przetarła zaspane oczy. – Naprawdę to zrobiłyśmy. – Milczała przez chwilę, pokręciła głową. – Ja pierdolę.
Rachela wpatrywała się w nią z uśmiechem.
–  Jesteśmy dobre.
–  Jesteśmy głupie. – Siedziały przez chwilę w ciszy. Iga wyciągnęła przed siebie kubek z kawą. – No to za głupotę.
Przyjaciółka wyszczerzyła radośnie zęby.
–  Za głupotę.
Stuknęły się plastikiem ze stacji benzynowej. Upiły po łyku i skrzywiły się jednocześnie.
Iga zerknęła na księżyc.
–  Przykryj to jakimś kocem. Wyglądamy jak latarnia.
Rachela skinęła głową.
–  Ogarnę. Aha, jak chcesz iść na stację, to teraz, dobra? Musimy już jechać.
Iga skinęła głową i otworzyła drzwi.
–  Gdzie najpierw? – zapytała jeszcze.
W równoczesnych promieniach słońca i księżyca blond włosy Racheli też zdawały się świecić. Uśmiechnęła się radośnie.

–  Do potencjalnego kupca. 

20 kwietnia 2019

Naprawdę


O Tobie

On stoi za mną.

Czuję jego mroźny oddech na skroni. Naprawdę. Naprawdę próbuję uciec! Ale wsysa mnie ziemia, zgniata powietrze, rozpływa się, rozpły… roz… Raz! Choć raz pozwólcie mi stanąć na nogi. Upraszam się choćby o obecność. Przymgloną. Choćby od niej, z nią. Nie. Choćby nią zacząć. Cokolwiek.

Wciąż stoi za mną.

Straszy, przestrasza, ponagla by biec. A ja naprawdę. Naprawdę próbuję ruszyć się z miejsca! Tym razem czuję, jak dotyka moich piersi. Jak jego palce przesuwają się po moim nagim ciele. Ten dotyk pali i mrozi zarazem. Drżę. Już nie potrafię, nie potrafię uciec. Zastygam z oczami wlepionymi w przestrzeń.

A on stoi za mną.

Pytasz jak wyglądał tamtej nocy. Opowiadam, że jak upiór, który za wszelką cenę chciał, bym została bez niczego. By wypełnił mnie całą.

Strach.

Zaś ona przygląda się, gdy idę ulicą.

I gdyby mogła, to cały czas rugałaby mnie deszczem. Dlatego nie przyznam się jej nigdy, że lubię drobne krople spływające po moich policzkach. Ze wzruszenia… kocham, naprawdę! Od niej nie potrafię uciekać. Potrafię się w niej zatopić, choć czuję jak jej mokra sukienka sprawia, że i ja moknę. Delikatny materiał nasiąka wodą i staje się coraz cięższy i cięższy aż przymykam powieki i płaczę. Potrafię o niej dużo mówić, ale dziś nie chcę.

Ona jest smutna.
A ja chcę być szczęśliwa.

Aż w końcu wpada On i trzaska drzwiami. ,,No, dalej!’’ krzyczy. ,,Pokaż, na co cię stać!’’. Więc krzyczę i staję się wulkanem. Brakuje jeszcze tylko tego, żebym zaczęła tupać stopą ze złości. Ale nie mam siły. Więc tylko zaciskam pięść i szykuję się, by uderzyć. Ale nie mam dobrej taktyki. Fuksem umykam sama przed sobą, choć nauczono mnie tylko chwytów podstawowych. Ale i one potrafią zranić.

Nawiedzają mnie ludzie, których zabiłam. A Oni wciąż żyją.
Nawiedza mnie Strach. Przytulasz mnie, bym już się nie bała.
Odwiedza Smutek. Ocierasz łzy.
Wtarga Złość. Pozwalasz.
I potrafisz we mnie uspokajać wzburzone morze, gdy tylko zasnę przy Twoim ramieniu.

blank

nie dotykać

Nieskończoność

Ani i Mikołajowi za słowa wypowiedziane przypadkiem



Płatki róż zaczynają spadać z nieba czerwcowym popołudniem.
Panna N. stoi w ich deszczu niczym rzeźba na szczycie wzgórza wśród kilku wiśni i pomalowanych na biało wiklinowych dekoracji. Zamarła w zachwycie.
Jej różane usta były półotwarte. Oczy błyszcząc wpatrywały się w słońce, które późnym popołudniem zaczynało odróżniać niebo od ich błękitu powoli malując je na czerwono. Po czole spływały kropelki potu, spowodowane gorącem, które na szczęście powoli odchodziło wraz z przychodzącą nocą.
Zaśpiewał ptak.
Panna N. poruszyła się niespokojnie.
Komuś kto patrzyłby na nią mogłoby zdawać się, że czeka na kogoś. Że ta scena jest zbyt romantyczna, aby panna N. miała pozostać na jej polu sama. Jednak ona nie czekała na nikogo. Przynajmniej nie na nikogo kogo mógłby spodziewać się nieproszony obserwator.
Czekała na siebie.
Czekała na jedyny sens.
Czekała na olśnienie.
Powietrze było nadzwyczaj duszne, jej klatka piersiowa unosiła się w szybkim, ale miarowym, rytmie. Powietrze wcale nie przynosiło oddechu. Świat zdawał się jej zbitą masą, w której życie jakby zaczynało się lepić i zamierać.
Usiadła na trawie, a potem opadła na nią i jej kosmyki czerwonych włosów otoczyły jej głowę aureolą wieczornego słońca. Płatki róż nadal spadały z więdnących w koszykach, którymi udekorowano drzewa otaczające pannę N., kwiatów. Trawa pod jej głową pachniała zmęczeniem. Jako jedyna w tej nadchodzącej łunie czerwieni zdawała się nie płonąć. Płonęły kwiaty wiśni, zawieszone na nich koszyki z różami, płonęła panna N. – jej czerwone włosy, rumiane od biegu policzki, wychodzące na wierzch żyły, płuca wypełnione wrzącym powietrzem… Płonęło niebo. Wszystko stawało się zbytnio wypełnione czerwienią.
Nie wiadomo jakim cudem pożarowi opierała się łatwopalna trawa.
Tylko ona pozostawała w tej scenerii chłodno zielona.
Panna N. zamknęła oczy. Jej oczy także były zimne. Koloru wody. Może bała się, że też zostaną pochłonięte przez wszechogarniającą czerwień.
W jej głowie kotłowały się niespokojne myśli.
Czekała na sens życia.
Tak bardzo pragnęła go znaleźć.
Czuła się nadzwyczaj wyczerpana.
Niebo w tym czasie całkowicie pochłonęła czerwień zachodzącego słońca. Pożaru nie było tylko na zielonej trawie.
Pannie N. natomiast płonęła głowa.
Nie umiała radzić sobie z pożarem życia.
Tego bała się najbardziej.
Poddania się.
Pożar jednak trwał jeszcze długo, a ona ciągle leżała na ziemi. Powoli kończyło się jego paliwo. Jej myśli uspokajały się.
Zaczęła przychodzić noc.
Ukojenie.
Pożar ugaszono.
Panna N. otworzyła niebieskie oczy. Aureola jej czerwonych włosów płonęła nadal, gdy dziewczyna siadała na ziemi. Płatki róż już zdążyły opaść z martwych kwiatów co do jednego. Pachniało trawą i kwiatami wiśni.
Panna N. pojęła sens.
Panna N. wyszeptała:
- Ty jesteś sensem. – Jakby mówiła do niewidzialnego odbicia na nieboskłonie.
Sensem jest każdy pojedynczy człowiek.
Sens jest nieskończony.
Wszechświat poszerza się. Wszechświat nie ma granic.
Nieskończoność jest domeną istnienia.
To ludzie pragną sensu w skończoności.
Panna N. zaczęła schodzić ze wzgórza.
Była sobą. Była sensem. Była światem. Była wszechświatem.
Sens to nieskończoność.

17 kwietnia 2019

Deszcz

elegancki edward emanował empatią ekspresowo emancypując elżbietę i

Stukanie klawiszy brzmiało jak deszcz wybijający o okno równy rytm. Ellen tkwiła w skupieniu, a wszystko dookoła nie miało znaczenia. Liczyły się słowa, liczył się ekran laptopa, który oświetlał jej twarz bladym światłem. Litery same łączyły się ze sobą, a dziewczyna sama nie wiedziała jak to się dzieje.
‒ Dlaczego Edward Drugi opowiada Elżbiecie Pierwszej o feministycznej prozie dwudziestego pierwszego wieku? ‒ głos był wysoki i przeszył głowę Ellen niespodziewanie, wyrywając ją ze szponów weny. Ellen westchnęła głośno i marszcząc brwi, obróciła się w stronę niespodziewanego gościa.
‒ Evan! Dlaczego mi to robisz? ‒ patrzyła to na niego, to na ekran, wymachując rękoma.
‒ Co robię? Przepraszam, pisałaś? ‒ chłopak uniósł brwi, patrząc na nią pytająco, jak gdyby chwilę wcześniej nie czytał Ellen przez ramię. Doskonale przecież wiedział, co się dzieje i dziewczyna poczuła jak jej dłonie same zaciskają się nieco.
‒ Czy pisałam? Jasne, że pisałam. Zawsze piszę. Pamiętasz co mówiłam ci dwa dni temu? 
‒ Hej, kiedy mówiłaś, że będziesz kończyć swojego fanfika, nie wspominałaś, że to będzie jedyne czym będziesz się zajmować. ‒ Evan przewrócił oczami, przez co Ellen poczuła bolesne ukłucie w sercu. Jej chłopak wiedział jak poważnie traktowała pisanie. Było to coś więcej niż tworzenie historycznych opowiadań ‒ tysiące ludzi czekało na następny rozdział, sprawiając, że Ellen czuła, że może znów swobodnie oddychać, za każdym razem, kiedy o tym pomyślała.
‒ To oczywiste! ‒ nie mogła przecież tworzyć swojego najnowszego dzieła, spędzając nad nim tylko pięć minut dziennie. Dlaczego Evan tego nie rozumiał?
‒ Czy cokolwiek jadłaś? Wyglądasz jakbyś nie jadła od dwóch dni. ‒ poczuła na policzku ciepłą dłoń chłopaka i na moment odruchowo uniosła kąciki ust. Ciepło promieniowało i ogrzewało jej zmarznięte ręce. Ciekawe czy tak właśnie czuła się Elżbieta w jej historii, kiedy Edward zrobił to samo. Będzie trzeba dokładnie to opisać. 
Po chwili wróciła do rzeczywistości, czując jak coś zaciska się wokół jej szyi, a ona ma problem z oddychaniem.
‒ Nie mam czasu na takie rzeczy, Ev. Wiesz o tym. Moi czytelnicy-
‒ -twoi czytelnicy są w stanie zrozumieć, że masz swoje życie. ‒ Evan przerwał jej ‒ Naprawdę. Chodź, zrobię ci coś do jedzenia. Musisz coś zjeść. Pamiętasz co było miesiąc temu, kiedy pisałaś tamto opowiadanie o „Hamiltonie”? ‒ chłopak posłał jej wymowne spojrzenie, unosząc brew w ten sposób, którego Ellen szczególnie nie lubiła.
‒ Tak. Nie wiem czemu mówisz to w ten sposób, przecież to był mój pierwszy sukces! Kto by pomyślał, że Washington i żona Burra będą tak dobrym szipem? ‒ na chwilę pozwoliła sobie na lekki uśmiech, gdy poczuła jak mimowolnie wpada w sidła wspomnień. Stukanie klawiatury, zapach gorącej czekolady, koc owinięty wokół niej, miękki jak miłe sny i dłonie brudne od atramentu, którego używała do zapisywania na kartce pierwszej wersji opowiadania.
‒ Nie to mam na myśli. Jasne, cieszę się twoim sukcesem, ale nie wychodziłaś wtedy z domu przez dwa tygodnie. Wszyscy się martwili!
Ellen westchnęła. Była pewna, że Evan nie ma tego tak naprawdę na myśli. Nikt nie mógł się o nią martwić, skoro wszyscy ich znajomi wiedzieli doskonale o tym jak dobrze jej idzie. Musiała jakoś uświadomić to chłopakowi.
‒ Słuchaj, jeszcze tylko trochę, okay? Za chwilę Edward powie Elżbiecie, że ją kocha i później muszę napisać scenę, w której idą nad jezioro-
‒ Ellen. Co ze mną?
Wybił ją z rytmu. Zamrugała kilkakrotnie, nie do końca wiedząc co Evan ma do Edwarda edukującego Elżbietę na temat emancypacji kobiet. 
‒ A co z tobą? ‒ zmrużyła oczy i uniosła brwi, patrząc na swojego rozmówcę.
‒ Jesteśmy razem od dwóch lat. Mam wrażenie, że wolisz wszystkie twoje fikcyjne postaci ode mnie! Ze mną nigdy nie chciałaś iść nad jezioro, nie chciałaś robić ze mną niczego, o czym piszesz później w swoich opowiadaniach. ‒ chłopak mówił coraz szybciej, a jego oczy nie spuszczały z niej wzroku. Ellen zastanawiała się, czy wyglądały jak oczy Edwarda. ‒ Czy wolisz żyć swoimi historycznymi fanfikami, niż mną?
‒ Evan, wiesz, że tak nie jest... ‒ odpowiedziała automatycznie. Złapała go lekko za dłoń, a on uniósł ją do góry i przez chwilę obracał, tak jak kiedyś, dwa lata temu, kiedy oboje szli przed siebie po parku w deszczowy dzień, próbując chować się pod parasolem. Nie była pewna, czy to wszystko naprawdę miało miejsce. Wspomnienia przykryła mgła.To brzmiało jak dobra scena, tylko że w czasach, w których toczyła się akcja jej opowiadania, nie było parasoli. A może były? Będzie musiała zrobić risercz...
‒ Cóż, mam wrażenie, że taka właśnie jest prawda. Możesz spędzać całe dnie pisząc swoje opowiadania, poza którymi nie widzisz świata albo skonfrontować się z realnym życiem i choć raz w życiu ze mną porozmawiać. Wybór jest twój. W każdym razie, ja wychodzę. ‒ jego błyszczące oczy wbiły w Ellen swój wzrok, który palił ją fizycznie. Evan puścił jej dłoń i teraz kierował się w stronę wyjścia, posyłając dziewczynie ostatnie spojrzenie. Czy chciał, aby za nim poszła?
Stukanie w klawiaturę znów się zaczęło i przybierało na sile, aż ponownie przypominało deszcz za oknem.

4 kwietnia 2019

Dlaczego należy być zdecydowanym

patrzy w lustro jak źrenice zwężają sie i rozszerzają, tylko na tym sie skupia, ignoruje chaos wokół :DD
~julkXDa

Źrenice w lustrze rozszerzały się i zwężały, a ja bardzo starałem się nie patrzeć na wizje, które mnożyły się wokół mnie niczym komórki nowotworowe. Tak też je traktowałem, jak obrzydliwą chorobę, chociaż sam siebie skazałem na to doznanie.
Z głębi wspomnień dotarł do mnie głos panny W.: Skup się na jakimś detalu. Obserwuj go przez kilkadziesiąt sekund, a chaos wokół ciebie ustanie i będziesz mógł wejść w wybrany wymiar.
Obserwowałem źrenice.
To, co uznałem za banalnie proste, kiedy mi tłumaczyła cały proces, okazało się teraz nieco problematyczne. Wszelkie istniejące dźwięki uderzyły mnie w jednej chwili z taką siłą, że niemal zwaliły mnie z nóg. Musiałem jednak stać dalej przed lustrem, więc oparłem się o umywalkę, zacisnąłem zęby i gapiłem się dalej we własne odbicie.
Nie zapomnisz tego nigdy. To jest... to jest największa rzecz, jakiej doświadczysz w życiu. Mówię ci, ten towar zrobi furorę. Bierz, póki ludzie się jeszcze na tym nie poznali, potem to już będzie nie na twoją kieszeń.
Słoń? Statek? Pointy? Dlaczego...? Dlaczego te wszystkie rzeczy miałyby się znaleźć w moim życiu? Jakże chciałem spojrzeć, och! Jakże chciałem lepiej się przyjrzeć obrazom śmigającym zaledwie na skraju mojego pola widzenia. Nie oderwałem wzroku od lustra.
Mimo zniszczonej śluzówki odczuwałem całą gamę zapachów i to z taką intensywnością, jakiej jeszcze nie znałem. Szybko przestałem rozróżniać pojedyncze wonie. Znów zostałem ogłuszony przez nadmiar bodźców i w tym momencie, kiedy sądziłem, że dłużej już nie wytrzymam, w tej jednej sekundzie wszystko ustało, a moje ciało i umysł wypełniła przedziwna czystość.
Odetchnąłem z ulgą.
Nogi same się pode mną ugięły. Usiadłem na podłodze, oparłem głowę o wannę. Ręce mnie bolały od ściskania. Po prawym boku spłynęła mi stróżka potu. Cała ta farsa trwała może pół minuty, a ja byłem wyczerpany bardziej niż kiedykolwiek, z tego co potrafiłem sobie przypomnieć.
Odpręż się, zamknij oczy i pomyśl o tej wersji rzeczywistości, którą chciałbyś zobaczyć. To wszystko. Sam będziesz wiedział, kiedy zacznie działać.
Byłem pewien, że wcześniej miałem jakiś pomysł, ale teraz się wahałem. Jaki wymiar chciałbym zwiedzić jako pierwszy? Może ten, w którym jestem przywódcą świata. Z pewnością był taki, w którym osiągnąłem największe szczęście, w którym byłem najbogatszym z bogatych, w którym jestem z najpiękniejszą kobietą na świecie albo w którym dokonywałem tylko dobrych wyborów w życiu.
Możliwości było więcej, niż nieskończoność, a ja miałem ochotę zobaczyć wszystkie. Czy istniał wymiar, w którym tańczę w moskiewskim balecie? Zgodnie z tą teorią, musiał. Taki, w którym nigdy nie ćpałem i zdałem maturę; taki, w którym wszystko było takie samo, ale miałem długie włosy i również taki, w którym zwiedziłem Rów Mariański. Po co jednak się aż tak skupiać na sobie? Mógłbym zobaczyć jeden z tych niezliczonych wymiarów, w których się w ogóle nie urodziłem. Były też takie, w których nigdy nie upadło Imperium Rzymskie, Kopernik w istocie był kobietą lub ludzkość nie musiała się mierzyć z problemem globalnego ocieplania.
I kiedy rozważałem te wszelkie możliwości, powoli dochodząc do siebie, w umyśle zajaśniał mi pomysł, tak intrygujący, że nie mogłem bezdusznie odrzucić go na stertę tych niewykorzystanych. Irytowałem samego siebie ‒ mogłem przecież udać się gdziekolwiek, a zamiast tego leżałem w niezdecydowaniu we własnej łazience!
Chciałem zobaczyć wymiar, w którym wreszcie podjąłem jakąś decyzję.
Otworzyłem oczy.
Znajdowałem się w przestrzeni kosmicznej.
Tyle gwiazd...
...zimno.
Obok mnie przedryfował Pinokio. Zamiast nosa miał maleńką czarną dziurę; z drewnianych oczu kapały drewniane łzy.
‒ Co się gapisz? Nie słyszałeś o tym paradoksie? ‒ wyjęczał. ‒ Co mi strzeliło do głowy? „Zaraz mi nos urośnie”, kretynizm...
 Nad moją głową przefrunął ogromny mężczyzna, obracający w dłoniach kamień.
‒ No to jestem w końcu wszechmogący, czy nie...? ‒ mruczał, nie przestając badać głazu.
Jeśli minąłem właśnie paradoks Pinokia, czy to nie był przypadkiem wszechmogący bóg, który chce stworzyć kamień, którego sam nie uniesie?
‒ Czekaj! Wiesz, dlaczego tu jestem?
Mężczyzna popatrzył na mnie rozkojarzony, zaraz jednak uniósł brwi w pełnej zdumienia radości.
‒ Zenon! Czekaliśmy na ciebie! Trafiłeś na peryferia wszechświata, gdzie kończą wszystkie paradoksy. Mógłbyś mi wytłumaczyć, dlaczego ze wszystkich opcji musiałeś wybrać akurat tę? Chciałeś się przenieść do wszechświata, w którym podjąłeś decyzję, chociaż wybierając ten cel podróży, cóż, podjąłeś decyzję ‒ nie mogłeś jednak przenieść się do własnego wymiaru, ponieważ w nim zadecydowałeś, że pójdziesz gdzieś indziej. Toteż jesteś tutaj.
Od tej paplaniny rozbolała mnie głowa.
‒ Błagam, nie mógłbyś tego przedstawić nieco jaśniej, nic nie...
‒ Zenonie, mój słodziutki, będziesz miał całą wieczność, żeby się nad tym zastanowić. Podobnie jak ja już myślę nad tym od niepamiętnych czasów ‒ jestem wszechmogący, czy nie?
Dryfował coraz dalej ode mnie, pozostawiając mnie samego z przedziwnym poczuciem, że już nigdy się stąd nie wydostanę. Moja dilerka nie pomyliła się wcale, twierdząc, że to największa rzecz, jakiej doświadczę w życiu ‒ skąd jednak miałem wiedzieć, że będzie również ostatnią, pomijając bezczynne błąkanie się w kosmosie?