30 stycznia 2019

Jak dawniej kasztany

Bolkowa walizka stukała kamieniami o rozwalony chodnik. Zawsze myślał, że zaczną go naprawiać, gdy będzie opuszczał rodzinny dom. Nie mylił się aż tak bardzo. Studia. Kraków. Akademik.

***

Teraz szedł powoli. Jakby chciał zagarnąć jeszcze parę wspomnień. Wetknąć je pomiędzy książki i ubrania. ,,Anna Karenina" opatuliła się zielonym szalem, a on chciał zatrzymać chwile.

***

Jak dzień, w którym wjechał w płot sąsiada, a ten był tak nawalony, że odkrzyknął tylko, żeby potem poukładał te klocki. Jak pewien poranek, w który obudziło go skomlenie pod drzwiami. A Amelia, otwierając nogą drzwi - wniosła tort urodzinowy. Aż w końcu... jak pierwszy raz, pod kasztanem, złapał ją za rękę. Przymknął oczy na myśl o jej delikatnej dłoni, jej atłasowej skórze.

***

Gdy je otworzył, widok jaki ujrzał... uderzył go w twarz.
- Niech pan idzie, niech pan przejdzie lepiej na drugą stronę ulicy. - powiedział jeden z robotników. - Musimy go wyciąć.

***

Bolek stanął jak wryty. Zanim skinął głową i posłusznie odsunął się od wycinanego kasztana, przez głowę przebiegł mu tabun myśli. Pięć lat. Pięć lat w niecałą minutę.

***

To jak zawsze, rozmawiając przez telefon, wymyślali historie o dwóch kasztanowcach, które kłóciły się między sobą o ilość kasztanów. Ten zawsze miał ich więcej. To jak odganiały wrony, falując dłońmi podczas wiatru. Jak były tam od... zawsze.

- Nie słyszał pan? - oburzył się robotnik.
Słyszał. Usłyszał. Odszedł. Szedł przed siebie.

***

Mankietem otarł łzy. Nie musiał się martwić, że ktokolwiek to zauważy. W miasteczku nie było widać żadnej żywej duszy. A i jego w tej chwili zszarzała.

***

Minęła chwila nim znalazł się na dworcu, a potem odnalazł odpowiedni dla siebie przedział. Wciąż nieobecny, wyciągnął z kieszeni marynarki paczkę papierosów. Nawet nie wiedział, kiedy tabliczka poinformowała go o celu podróży. Nie wiedział, kiedy opuścił wagon, a pociąg odjechał. Nogi niosły go same.

***

Wtedy ją zobaczył. Amelia biegła ku niemu z otwartymi ramionami. Czuł się jakby nie widział jej latami, choć minęły zaledwie dwa tygodnie. Chwycił ją, wypuszczając z dłoni niewielką, brązową walizkę z wystającym rąbkiem zielonego szalika.

***

- Coś się stało? - zapytała z troską dziewczyna, widząc zmartwienie na twarzy Bolka. On tylko westchnął, zaopatrzony w przestrzeń. To co ujrzał za jej ramieniem, na chwilę pozbawiło go umiejętności wydania z siebie jakiegokolwiek dźwięku. Tuż obok rósł mały kasztan. Jak pierwszy uśmiech. Wciąż niewinny, z nie do końca rozumiejącymi to wszystko liśćmi. Uśmiechnął się i chwycił ją za rękę.

***

Już nic nie musiał udawać. Amelia odgarnęła z jego czoła niesforny kosmyk, on śmiał się, a niebo szeptało pierwszym oddechem miasta.

29 stycznia 2019

Biel


Wszechogarniająca biel koiła moje zmysły, uspokajała je. Dawno nie czułem się tak odprężony, a jednocześnie przytłoczony. Wszystko było wszędzie, ja byłem nigdzie. Nie rozumiałem co się dzieje, jedyne co widziałem to biel. Czemu jest tu tak biało? Spadł śnieg? Przecież dopiero co było pięć stopni na plusie. Poza tym śnieg nie oślepiałby mnie tak długo i nie sprawiałby, że czuję się ciężki i niespieszny donikąd.
Coś jest nie tak. Nie mogłem do końca zrozumieć, uchwycić co. Ale wtem zerwałem się do pozycji siedzącej, jednocześnie mając wrażenie, że wybudziłem się z głębokiego snu. Czy hibernowałem? Nie jestem niedźwiedziem. Chyba. Moje dłonie w panice powędrowały do twarzy i tak, jak najbardziej nie byłem niedźwiedziem. Ale… gdzie byłem?
Wstałem powoli. Najwyraźniej przed chwilą spałem rozłożony na trzech siedzeniach. Czy ja jestem w pociągu? Ostatnie co pamiętam… Nagle uderzyła mnie pustka we własnej głowie. Przyzwyczaiłem się do tego uczucia na sprawdzianach, kartkówkach, ale nigdy moje myśli, a raczej ich brak, nie były tak białe. Biel… Chyba zaczynam nienawidzić tego koloru.
Wyjrzałem przez okno. Biel. Oczywiście. Nawet ziemi nie widać. Ani nieba, ani gór, ani… No nic nie widać. Czy biel mogę zaliczyć do czegoś? Jedyne co wiem to to, że z rozszczepienia światła białego powstaje siedem kolorów tęczy, ale nigdy nie uważałem na fizyce, nie mam pojęcia o czym mówię. Choć teraz najwyraźniej nie mam pojęcia o niczym. Gdzie ja jestem? Co ja tu robię? Dlaczego nie mam wspomnień?
Wyszedłem na korytarz, który przynajmniej istniał i nie był zatopiony w tej cholernej bieli. Zacząłem przyglądać się otoczeniu. Pociąg był utrzymany w ciemnych i jasnych brązach, gdzieniegdzie na tapicerce przebijał się błękit. Ogółem wystrój wyglądał nieprawdopodobnie staro. Czy ja jestem stary? Postanowiłem poszukać czegoś, w czym mogę zobaczyć swoje odbicie.
Może jestem manekinem? Bo na pewno mam ludzką twarz i dłonie, i ciało, ale… No, biel. Manekiny są białe, co nie? Ta teoria zaczynała mieć bardzo dużo sensu, ale wtem zobaczyłem swoje odbicie. Byłem człowiekiem. Zwykłym, szarym człowiekiem o niewyróżniającej się bladej twarzy i ciemnych włosach. Nuda.
Wyjrzałem przez okno, znowu, ignorując własne oczy, które spoglądały z powrotem na mnie. Gdyby biel dało się czuć, opisałbym ją jako pewnego rodzaju stabilność. Nagle z jednostajności barwy wyłoniła się dłoń, a na mojej twarzy od razu wymalował się uśmiech. Automatycznie, jakby moje ciało wiedziało jak zareagować zanim impulsy dotarły do mózgu. Dziewczyna, niższa ode mnie o głowę, rzucała w jakąś odległą wersję mnie śnieżkami. To byłem ja, przecież wiem już jak wyglądam, ale on nie był tak naprawdę mną, bo ja stałem uwięziony w korytarzu rozpędzonego pociągu.
Nieznajoma, którą moje ciało rozpoznało zanim mój mózg zdołał, śmiała się przy naszej bitwie na śnieżki tak głośno i tak szczerze, że czułem się jakby moje serce zostało owinięte w miękki kocyk i popijało gorącą herbatę z cytryną. Czy to, co widziałem było wspomnieniem?
Kolejna śnieżka uderzyła tamtą odległą wersję mnie i rozpłynąłem się w biel, pozostawiając za sobą tylko echo śmiechu. Oddzielony od tego wszystkiego grubą szybą, rozszerzyłem w przerażeniu oczy, a uśmiech na mojej twarzy zrzedł. Dziewczyna upadła na kolana, szlochając. Wokół niej, jak kałuża łez, zaczął rosnąć czarny cień, odcinając się gwałtownie na bezkresnej bieli. Z mojego serca zerwano ciepły kocyk i zapełniono je smakiem kwaśnej cytryny. Uderzałem w okno raz po raz, chcąc się do niej dostać, bo jej ból był moim bólem, jej rozpacz moją rozpaczą, ale ona oddalała się coraz bardziej. A może oddalałem się ja.
Została sama, coraz bardziej pochłaniana przez czerń.
Zostałem sam, coraz bardziej rozpływając się w biel.

25 stycznia 2019

Wiersz o życiu


Zaszczytem jest mi drodzy państwo
Zabawić was taką oto opowiastką;
Jeno wypędźcie wszelkie draństwo!
To nie dla ludzi ze zła choć namiastką,
Czyli tych, co w znęcaniu się lubują.
To dla typów empatycznych
Bajarze tę opowieść snują,
Bowiem słuchaczy o sercach ślicznych
Rychlej śmiertelna zgroza ogarnie.
Gdzieś na północy, przez dolinę
Sunie pociąg wyglądający marnie.
Konduktor (zamroczony winem)
Pragnąłby zacząć życie od nowa,
Lecz utknął tutaj, pilnując zaledwie
Pięciu osób. Numer jeden ‒ niemowa.
Przystojny, prawda, bogaty zapewne.
Pod nosem wąs ma podkręcony,
Nosi cylinder, garnitur, lakierki,
U najlepszych krawców jest strojony.
Niezrozumienia cierpi męki ‒
Odkąd ruszyli, migać nie przestaje
Do siedzącego obok chłopaka.
Tamten zaś szewskiej pasji dostaje,
Gdyż za nic nie rozumie dziwaka.
To właśnie jest pasażer drugi:
Młodzieniec w ubłoconym stroju,
Ma na policzkach ziemiste smugi.
Zupełnie, jakby powrócił z boju!
Chyba nie potrafi się uśmiechać;
Od dwóch godzin ma tę samą minę.
Trochę jakby nie chciał tędy jechać
Gdyż przypomina mu to dawną winę.
Naprzeciwko tej dwójki zasiadła
Mizerna, milcząca, leciwa dama.
Być może gdyby jakiś obiad zjadła...
Jednak podróżuje całkiem sama,
Nikt nie pożyczy kilku drobniaków
Żeby kupić choć rosołu miskę.
Taki los samotników i biedaków!
Ta pani ma tylko małą walizkę.
Na prawo od niej siedzi człowiek ‒
Wróg? Przyjaciel? Stary? Młody?
Jaka jego twarz, jaki przydomek?
Nic nie robi, nie je, nie pije wody.
Wiadomo o nim tyle, że się tu znalazł
Aby pilnować śpiącej obok dziewczyny.
Już na peron w kapturze przylazł
I tak pozostał aż do tej godziny.
Babcia śpiącej panny go wynajęła,
Zapłacono mu hojnie za jej obronę.
Tajemnicza postać pieniądze wzięła,
Obiecała zapewnić małej ochronę.
Przejdźmy do ostatniego pasażera!
Oto Jane, solistka młodziutka i znana.
Gdy śpiewa, wokół niej każdy zamiera.
Przez tłumy wielbicieli jest podziwiana.
Lecz cóż to! Zaledwie osiem lat miała
Kiedy na początku tej długiej podróży
Do snu w przedziale się układała.
Czy to wina powietrza, czy burzy
Co od jedenastej na dworze szaleje?
Toć kiedy Jane ze snu jest wytrząsana
Przez konduktora, co się już chwieje,
Z początku nie wierzy ‒ jest niewyspana,
Lecz kiedy już poprzeciera oczy
Zrozumie, że gdy słodko drzemała,
Czas jakby inaczej się toczył,
Gdyż się o siedem lat postarzała.
„Jest już panienka dorosłą osobą”,
Szepce do ucha konduktor wstawiony.
„Więc może się zająć sama tą chorobą ‒
Życiem”. Odchodzi rozbawiony.
Jane się słusznie na to oburza:
„Kto to widział, takie zachowanie!”.
W stronę lokomotywy rusza,
Szuka maszynisty. „Łaskawy panie!
Pański podwładny chyba się zapomniał!”.
Puka do drzwi, ale nikt nie odpowiada.
Czyżby cały personel stąd nawiał?
W lokomotywie pusto ‒ biada!
Jane chce powrócić do przedziału,
Aby poinformować dorosłych.
Niemalże dostaje biedaczka zawału,
Stoi za nią czwórka postaci wyniosłych.
Bez słowa, ze wzrokiem w nią wlepionym
Idą zwartym murem przed siebie.
Jane, z umysłem w strachu pogrążonym,
Modli się w duchu do Ojca w niebie,
Podczas gdy te milczące stwory
Krok za krokiem wpychają ją za drzwi.
Jej opiekun (cóż za pomysł chory!
On ją chroni czy raczej z niej drwi?)
Ściska jej ramię, do okna odwraca.
„Prowadź”, mówi, „pociąg jest twój”.
„Właśnie tak mi pan doradza?
Wszakże ja nie umiem, Boże mój!”
„To nie takie trudne”, odpowiada,
„Robisz tylko to, co robią inni”.
Długie ręce na piersi zakłada.
„Czy raczej to, co czynić powinni”.
„Nie mam pojęcia, co się tu wyprawia,
Jutro mam koncert, muszę być na czas!”.
Wzrok reszty o dreszcz ją przyprawia,
Do uszu dobiega młodzieńca bas:
„Z całą pewnością się spóźnimy”.
„Nie mów tak”, Jane go upomina.
„Jakieś rozwiązanie wymyślimy”.
Elegant coś sobie przypomina,
Wskazuje na dźwignię po prawej stronie,
Marszczy czoło, sapie, rękami macha.
Niestety, tłumacz został na peronie.
Napędza tym samym słodkiej Jane stracha.
„O jedno proszę, być zawsze rozumianą!”
„Tak będzie ‒ tylko jedź po znanych torach”,
To mówiąc, opiekun wskazuje nieznaną
Okolicę. „Pełno tam trupów w worach,
Pochowanych bezimiennych wśród chaszczy”.
„Chyba wolałam, kiedy był pan cicho”.
Na słowa Jane opiekun jakby warczy,
„Chcę tylko pomóc, niech to licho!”.
Oto ich oczom się ukazuje
Torów rozwidlenie; którą wybrać drogę?
„Skręcę tam, gdzie mapa wskazuje,
By dotrzeć co celu, cóż wybrać mogę?”.
Za dłonie chwytają ją pozostali.
„Widać wyraźnie, nikt tędy nie jeździ!”,
Krzyczy opiekun. „Inni mapie nie ufali!”.
Staruszka ma myśli o podobnej treści:
„Nie chcesz chyba zostać na zawsze sama?
Z tamtej drogi niewielu korzysta!”.
Tylko elegant nie chce wyjść na chama,
Zostawia Jane. Twarz jego przejrzysta,
Dziewczynie jednak brakuje pewności
Czy niemy nieznajomy ją popiera.
Gdyby mowy nie brakowało jego mości!
Jane się cofa, w gardle ją uwiera.
„Skąd możesz wiedzieć, że to dobry pomysł,
Jeśli tak mało ludzi wcześniej tam było?”,
Pyta młodzian z lasu. „Pomyśl,
Czy gdyby coś się tam nie kryło,
To czy ten dziwak by cię namawiał?
Być może wyjedziemy w nieznane
A ten wówczas natychmiast by nawiał.”
„Nie wiadomo, co nas tam zastanie”,
Popiera go opiekun. „Tam samotność!
Nędza!”, przewiduje kobieta stara.
Jane nie daje rady. „Okropność!
Podróż z wami to za grzechy kara!”
Po czym zawraca pociąg na tory
Prowadzące do sławnego miasta.
Mijają pola, łąki, wsie, bory.
Lokomotywa robi się ciasna;
To Jane starzeje się z każdą chwilą,
Choć zmory pozostają niezmienne.
Nawet na rozmowę się z nią nie silą ‒
I tak Jane myśli o nich niezmiennie.
Kiedy więc w południe dnia następnego
Pociąg zatrzymał się na ostatniej stacji,
Jane ulżyło z kresu spisku podstępnego.
Stęskniona po długich latach bez owacji,
Pyta pierwszego lepszego przechodnia:
„Nie ma w tym mieście opery czy teatru?
Miałam koncerty do przyszłego tygodnia,
Miałam śpiewać w budynku z alabastru...”
Przechodzień patrzy na nią dziwnie.
„Tutaj marzeń się nie spełnia”.
Zanim odejdzie, uśmiechnie się ohydnie.
Oto tajemnic życia pełnia!
Dotrzecie pociągiem gdzie będziecie chcieli,
Panie, panowie, mili słuchacze,
Jeżeli lęki będziecie w garści mieli,
Drodzy czytelnicy oraz oglądacze.

23 stycznia 2019

Heraklitea


Nothing at all in my head to say to you
Only the beat of the train I’m on.

Vashti Bunyan, „Train song”


Pędzimy przez ciemność.
Światło w pociągach jest żółte, a podłoga szarozielona. Śmierdzi potem i zatęchłym materiałem zasłon. Wisimy w przestrzeni, nieustannie w ruchu. Nie zatrzymujemy się, a tylko zmierzamy, bo gdy w ułamku sekundy jesteśmy w jednym punkcie, już jedną nogą znajdujemy się w drugim.
Huk przejeżdżających obok wagonów z węglem i stukot kół pulsują mi w czaszce. Podgłaśniam muzykę w słuchawkach, bardziej z przyzwyczajenia niż rzeczywistej irytacji. Za oknem nieregularne plamy śniegu fosforyzują w ciemności, a na lichych stacjach wywiewa śmieci z koszy. Przesuwam palcami po szorstkim siedzeniu. Emerytka z krzyżówką zerka na mnie z jakąś stateczną surowością. Jakaś dziewczyna z komórką rozwala stopy na sąsiednie siedzenie. Chłopiec macha nogami, kopiąc udręczoną matkę, a ojciec śpi z otwartymi ustami.
Mój telefon wibruje, sygnalizując esemesa. Wystukuję niedbałą odpowiedź. Niemal czuję na sobie wzrok pozostałych pasażerów i to leniwe zainteresowanie. Mogę pisać do chłopaka, przyjaciółki, przyjaciela, dziewczyny. Natrętnej szefowej albo do zaniepokojonej matki. Odpisywać na wiadomość na grupie klasy albo kierunku, albo pracy, na odpowiedź fana na Instagramie. W tym momencie mogę robić wszystko. Lekko przedłużam przedstawienie, wpatrując się w ekran i uśmiechając krzywo. W końcu blokuję telefon. W uszach mi huczy. Emerytka poprawia okulary i wraca do krzyżówki. Próbuję dojrzeć, czy nosi obrączkę. Nosi, ale też może być wdową. Może tęsknota zżera ją od środka, a może żyje spokojnym, pogodnym życiem bez fal. Może ma wnuki. A może nie.  
Patrzę na matkę chłopca. Obdarza mnie mdłym, pustym spojrzeniem, gdzieś obok mojej głowy. Niecierpliwie rozmawia z synem. Widzę, jak nakładała przed wyjazdem makijaż, pospiesznie, niezgrabnie wklepując podkład palcami. Mrugam i czuję, jak mokry tusz odbija mi się pod oczami. Jej mąż opiera się o zimną, drgającą szybę i patrząc na niego, potrafię poczuć chłodne szkło pod swoim policzkiem. Dostrzegam dziurę w jego swetrze. Dotykam swojej bluzy w tym samym miejscu.
Trzęsiemy się wszyscy na torach. Nastolatka z telefonem rusza bezgłośnie ustami. Chyba się czegoś oczy. Albo powtarza niemo w niedowierzaniu. Scrolluje palcem i zaraz owija się ciaśniej biało-czarno-szarym szalikiem. Wtula w niego twarz. Naelektryzowany materiał drapie mnie w podbródek.
Upajam się tym drżeniem i dźwiękiem.  W głowie dudni mi niekończący się beat, a stukot kół wprowadza w swoisty trans. Mogę to kochać. Mogę nienawidzić. Mogę zamknąć oczy i upajać się ruchem, a mogę podkręcić głośność w słuchawkach, bo wkurwia mnie  hałas.
Jestem każdym i nikim i kiedy przychodzi esemes, nie odpisuję od razu, bo wiem, że za sekundę będę już kim innym.

19 stycznia 2019

Skała




Jeszcze jeden krok. Jeszcze jeden. Ostatni. Osuwam się na miękką białą płachtę, tę która będzie moją zgubą. Mówię, że tylko dwie minuty, odliczam czas choć wiem, że i tak nie uda mi się wstać. A może jednak zdołam naprężyć skostniałe mięśnie? Może moje komórki wytworzą odrobinę energii. Nie dużo. Troszeczkę. Tylko tyle. Nie więcej. I co wtedy?
Postawię jeden krok. Odpocznę. Kolejny krok. Będę chciał przystanąć, wziąć wdech tego zamarzniętego, pozbawionego tlenu powietrza, ale to się nie uda. Spadnę w przepaść, głęboką i zimną jak pozbawione uczuć objęcia Królowej Lodu.
Ale teraz leżę. Dwie minuty już dawno minęły chociaż nie jestem pewien kiedy. To było minutę, godzinę czy dzień temu? Bezsensownie szukam odpowiedzi na pytania, których nie będę miał szansy zadać. Idą po mnie? Szukają mnie? Nie wiem, nic już nie widzę, może nie słyszę ich nawoływań. To już koniec? Nie mogę się ruszyć. Duma przepełnia mnie i nawet świadomość nieuchronnego końca nie jest w stanie mi jej odebrać. Swoją podróż skończę w miejscu do którego zawsze miałem pociąg.
Stałem się częścią skały. Przyklejony do tego lodowego tytana jak relikt przeszłości dekoruję drogę do zwycięstwa. Tacy jak ja też tu są, szaleni zapaleńcy chcący dokonać niemożliwego. Ktoś nas kiedyś odnajdzie? Wspomni? Zauważy nasze przerażone, jednocześnie spokojne twarze? Co pomyśli? Zdobywcy czy przegrani?

15 stycznia 2019

Chłopak-wiosna

Poznałam go w pociągu. Irytował mnie tym, że przywlókł ze sobą wiosnę i przez całą drogę się z nią obnosił, poprawiając sobie ten cholerny wianek. Innych pasażerów też to chyba irytowało, bo dwóch facetów odsunęło się od niego najdalej, jak się da ‒ jeden pod okno, drugi pod drzwi przedziału. Ten spod okna miał dresy, ogoloną głowę i najki, które były mniej więcej tam, gdzie powinny się znajdować stopy osoby z przeciwka (w tym przypadku trzymała je prawie że pod siedzeniem). Na miejscu tej babki już dawno wgniotłabym mu ten cienki obcas w palce u nogi, ale ona tylko zaciskała kurczowo palce na swojej maleńkiej czarnej torebce (na oko mieściła się tam szminka, paczka chusteczek i notes z długopisem) i rozglądała się po przedziale wystraszonymi, wielkimi oczami. Były całkiem ładne ‒ okrągłe, brudnoniebieskie i okolone długimi rzęsami, ale kojarzyły mi się raczej z oczami persa Kai, gdy brała go na ręce (nie znosił tego bardziej niż ja wiosny).
 Facet po przekątnej od przerażonej, persowatej formalistki, również wydawał się całkiem wystraszony, ale trochę mniej niż ona, bo na początku nawet do niej zagadał (nie słyszałam co, bo jego słowa zagłuszało wrzaskliwe Payback’s a bitch, motherfucker w moich słuchawkach). Ogółem nie lubiłam rozmów w pociągu, ale miałam wrażenie, że to pierwsze od dawna słowa tego mężczyzny, które wypowiada bez przymusu, więc tylko podgłośniłam i tak już ryczącego Slayera (You're just a punk that doesn't have the sense to get away, Get the fuck away). Teraz z zewnątrz nie dochodził do mnie kompletnie żaden dźwięk.
 Byliśmy więc tam w piątkę; ja, pers, ten drugi wypłosz, dres i chłopak wiosna. Zapowiadało się wkurwiająco i ciekawie, i choć zamierzałam to przespać, oczywiście skończyło się inaczej.
 Problem był w tym, że on cały czas się wiercił. Nie wiem, czy miał jakiś zespół niespokojnych nóg, ADHD czy inną nerwicę, ale nie mógł usiedzieć spokojnie. I w kółko poprawiał ten cholerny wianek. 
 Wypłosz odsunął się od niego już na początku, ale wyglądał na osobę, która odsunęłaby się od każdego, kto siedzi zbyt blisko (no, może wykluczając tę formalistkę persa. Wyraźnie czuć było między nimi jakieś napięcie), więc chyba raczej nie miał problemu z wiankiem, w przeciwieństwie do dresa. Posyłał czasem chłopakowi-wiośnie pogardliwe spojrzenia sugerujące, że gdyby mógł, to równo by mu przylał. Na szczęście nie mógł, bo to jednak pociąg, a na pewno nie był aż takim debilem, żeby lać się w pociągu. Obstawiałam więc, że skończy się na nadepnięciu jego stopy lub szturchnięciu go, żeby wylał na siebie bio-sok jabłkowy, który wyciągnął właśnie z plecaka.
 Chłopak-wiosna prosił się o to, żeby ktoś mu przywalił. Wianek z różnej maści sztucznych kwiatów spoczywał na jego puszystych, farbowanych na jasny blond włosach, i rzucał cień na delikatną, szczupłą twarz. Zmrużyłam oczy; zdawało mi się, że ma eyeliner, ale nie byłam pewna, bo zostawiłam soczewki u Kai. Jeśli tak, to pewnie cały się trochę pomalował, co dres widzi lepiej niż ja. Poza tym miał jasnoróżową koszulę w malutkie mopsy i bardziej obcisłe rurki ode mnie, a na nogach bielutkie, idealnie czyste adidasy.
 Wyglądał na wiosnę nie tylko przez wianek, ale też przez mnóstwo kwiecistych przypinek przy zielonym plecaku. Wszystkie były bardzo estetyczne, ładne i schludne, jak z fotki z instagrama, normalnie pozazdrościć. Zerknęłam na mój plecak i przypinki Slayera, Megadeth i Metalliki wydały mi się nagle mało wyraziste i skromne. 
 Chłopak-wiosna mnie irytował. Nie znosiłam tej pory roku od dawna, bo zaczynało być wszędzie pełno robaków, każdy chciał łazić na dłuższe spacery (co nikomu nie pasowało zimą, która moim zdaniem była znacznie lepsza do tego celu), i musiałam uważać na mnóstwo kwiatów mamy, gdy wychodziłam z domu. W dodatku tę wiosnę na dobre spieprzyła mi Kaja, zrywając ze mną dokładnie dwudziestego pierwszego marca (gdy od niej wychodziłam, podeptałam jej krokusy). Suka.
 Próbowałam nie skupiać się na Kai, tylko spać, ale gdy zamykałam oczy, od razu przypominała mi się jej smutna twarz, gdy to mówiła. Przykro mi. Naprawdę mi przykro, powtarzała, aż przerwałam jej w końcu, bo mi też było cholernie przykro, że nie byłam dla niej wystarczająca. Jakbym słyszała moją matkę mówiącą, że mam młodszego brata, bo ona chciała mieć w końcu jakieś normalne dziecko. Oczywiście jej tego nie powiedziałam, bo to normalne, że poznała kogoś innego i tak dalej, i nie chciałam wyjść na typową jęczącą laskę, ale mimo wszystko to trochę zabolało.
 Spokoju nie dawała mi też przypinka w kształcie krokusa na jego plecaku, bo zdeptanie tamtych było beznadziejnie głupie i wiedziałam o tym, gdy to robiłam, a ten materiałowy tylko mi o tym przypominał. No i tęcza, którą wyhaczyłam chwilę później, schowana wśród mnóstwa kwiatów (dres jej chyba na szczęście nie zauważył). Kaja też lubiła nosić wszędzie tęczę.
 Przy kolejnej piosence Slayera (At dawn they sleep) znów spróbowałam pójść spać, ale ten chuj, słońce, bezczelnie wdzierał mi się pod powieki, i nawet gdy udało mi się odsunąć myśli o Kai, nie mogłam spać przez niego. Naciągnęłam więc na głowę kaptur i już mi się zdawało, że usnę, gdy nagle głos Toma Arayi umilkł (tuż po słowach Blood sucking creatures of the night, Nocturnal spectre hiding from the light). Wyciągnęłam telefon, żeby sprawdzić co to. No tak, kurwa, brak zasięgu. Ja pierdolę.
 Byłam zła mniej więcej tak mocno, jak z rana na Kaję, bo obiecałam sobie, że gdy będę od niej wyjeżdżać, pobiorę sobie te piosenki, ale dziś rano o tym zapomniałam. Byłam więc chyba znów zła na Kaję, no i na te durne wsie bez zasięgu. 
 Wrzaski Toma ustąpiły miejsca szumowi pociągu i nieśmiałej rozmowie wypłosza i formalistki, która w dodatku zaczynała wkurwiająco chichotać, gdy mówił jej jakiś komplement klasy B (Pani torebka jest ładna prawie tak jak pani). Słyszałam ich trochę gorzej, niż normalnie, bo nie ściągnęłam słuchawek (nigdy tego nie robię, żeby ludzie dali mi cholerny spokój), ale wystarczająco dobrze, by nie móc spać.
 Kiedy teraz na to patrzę, myślę, że dobrze, że się tak wkurzyłam, bo inaczej chwila później wyglądałaby zupełnie inaczej i chyba nie zyskałabym przyjaciela, ale wtedy nie mogłam wytrzymać. Próbowałam mnóstwo razy odświeżyć stronę, ale to kompletnie nic nie dało, bo zasięg całkowicie umarł. Po paru minutach się poddałam i oparłam głowę o twarde oparcie w pociągu. Jezu, wszystko tego dnia szło beznadziejnie.
 Slayer trochę przyczyniał się do odwracania uwagi od Kai, więc myślałam o niej jeszcze więcej, niż wcześniej. W dodatku ten jebany krokusik. Jeszcze raz omiotłam wzrokiem chłopaka-wiosnę, i zatrzymałam się na jego twarzy. Podniósł na mnie wzrok (tak, na stówę miał eyeliner), i mimo, że normalnie nigdy nie odwracam wzroku pierwsza, teraz po chwili to zrobiłam, bo miał dokładnie takie same oczy, jak Kaja ‒ duże, głęboko osadzone, szarozielone i z niezmiernie długimi rzęsami.
 Zaczęłam zastanawiać się, czy to nie jakieś pieprzone znaki od Boga, albo innego Losu, w który bardzo lubiła wierzyć Kaja. Zawsze uważałam, że to bzdury, ale dla niej nic nie działo się przypadkiem. Ten sposób myślenia mnie wkurwiał, bo zakładał, że w tym zerwaniu kryło się coś więcej, niż zerwanie, może jakaś nauczka, czy coś. Idiotyzm.
 I wtedy chłopak-wiosna wyciągnął telefon.
 ‒ Hejka, misiu ‒ powiedział z taką specyficzną manierą w głosie. ‒ No, niedługo będę, jeszcze godzinka. O matko, to cudownie, że zrobiłeś obiad! Okej, papa. Cześć.
 Brzmiał totalnie nierealistycznie, jak ci geje z seriali, w których dopiero zaczynało się przedstawiać gejów jako normalnych ludzi, a i tak wychodzili na nienormalnych, bo nikt tak przecież nie gada. Dresowi bardzo się to nie spodobało, bo posłał mu kolejne, bardzo długie pogardliwe spojrzenie, po czym wstał, żeby wyjsć z przedziału, zatrzymał się krok dalej (mając tyłek dokładnie na wysokości mojej twarzy) i splunął na chłopaka-wiosnę. I wtedy ja, choć to było cholernie głupie, z całej siły kopnęłam go glanem w kostkę, przez co zachwiał się i cudem nie przewrócił się na któreś z nas. Formalistka krzyknęła, gdy zamachnął się, żeby mi przywalić, a wypłosz dołączył do niej, gdy uchyliłam się i nadepnęłam mu na stopę. Dres podskoczył wtedy, wydał z siebie krzyk bólu i potykając się o plecak chłopaka-wiosny, przewrócił się trochę na wypłosza, a trochę na podłogę. Persia formalistka już dobrą chwilę wołała konduktora, dres chyba stracił przytomność, bo uderzył głową w szklane drzwi, a ja zastanawiałam się, dlaczego jestem aż taką debilką, żeby lać się w pociągu. To cud, że nikomu poza nim nic się nie stało, i chłopak-wiosna, którego broniłam, w żaden sposób na tym nie ucierpiał. 
 Nie wiem, czy zacięły się drzwi i dlatego tak długo go nie było, ale konduktor nie przychodził sporo czasu. Akurat tyle, że zdążyłam wyciągnąć z kieszeni tęczową taśmę (przynajmniej pamiątka po Kai na coś się przyda) i obkleić nią buta nieprzytomnego dresa. Gdy chciałam urwać kawałek zębami, chłopak-wiosna z uśmiechem podał mi nożyczki.
 ‒ Eliza ‒ powiedziałam, biorąc je od niego.
 ‒ Kajetan ‒ odrzekł. Posłałam mu przeciągłe spojrzenie spod zmarszczonych brwi. Cholerny Brak Przypadków, dopadnie cię wszędzie, nie znasz dnia ani godziny.
 ‒ Trzymaj, na pewno ci się przyda ‒ podałam mu całą rolkę taśmy akurat wtedy, gdy drzwi przedziału otworzył konduktor. Podarowałam chłopakowi-wiośnie mój najszczerszy półuśmiech.
 ‒ Co się tu, do cholery, stało?
 ‒ Kolega się potknął, i biedny uderzył się w głowę ‒ powiedział smutno, trzepocząc rzęsami i zerkając na mnie porozumiewawczo. ‒ Nie wiedzieliśmy, co zrobić.
 Ta wnerwiająca, i jednocześnie urocza maniera w głosie. Zdecydowanie wkurwiał mnie jak cholera.

4 stycznia 2019

Prawo Ciągu*

PoCiąg. 
Wsiadam z tobą, poCiąg(am) cię za rękę do nocno - pustego wagonu. 
PoCiąg(asz)  mnie. twoje różowe usta. twoje duże oczy. twoje krągłe kształty...
Masz w sobie element przyCiąg-ania, kochana Aniu. Przy tobie czuję się silniejsza. Przy tobie czuję się niezwyciężona. 
Jedziemy poCiąg(iem) aż na przedmieścia. Moje oczy się kleją. Moją głowę przyCiąga chłodna podłoga na której siedzimy - nie chciałyśmy kupować miejscówek - po co? PoCiąg i tak zawiezie nas tam, gdzie jeszcze nas nie było, mimo że coś nas tam CIĄG(NIE). Tajemnicza siła świata.
Nie pozwala usiedzieć nam w miejscu. Nie pozwala wCiągnąć się codzienności. Układać się spokojnie na poduszkach. wstawać do pracy. marzyć i nie iść w stronę gwiazd... Czy to nie one są snami? A jeśli nie one to nie w ich stronę, a tam gdzie nas serce poniesie.
PrzyCiągasz moją głowę do swoich kolan. zasypiam...
....
.......
.........
...........
śnię......
.........
....
..
.
OSTATNIA STACJA!!!
Konduktor wyCiąga nas na zewnątrz. Chyba nie spodobała mu się podłogowa rezydencja anty - miejscówkowa.
Ty za to wyCiagash papierosa. zapalasz. Dym ulatuje w chmury. Popiół miesza się z ziemią.
Idziemy przed siebie.
Mijamy ostatni dom.
Świat nas poCiąg(a).
Myślę, że to przyCiąganie musi być uregulowane jakimś nieznanym prawem świata... Jak przyCiąganie ziemskie, czy inne tego typu prawa... Matematyczne prawo CIĄG(u). Jednak czy naprawdę coś nas CIĄG(NIE). Może to tylko moja herezja. Może wcale NIE. Ale w sumie gdyby nie ten poCiąg, nie dotarlibyśmy tak daleko. Nie wiedzielibyśmy. Może cechuje wielkich odkrywców i marzycieli? Nie wiem... Ale przynajmniej kogoś musi coś ciągnąć w świecie.
Nas wyCiągnęło na bezdroże.
Położyłyśmy się w ciemności na trawie i patrzyłyśmy w gwieździste niebo. Jeśli tam są wszystkie marzenia, to jedna gwiazda właśnie błysnęła mocniej.
Pocałowałam cię, Anno - naprawdę mnie poCiąg(asz).
PoCiąg(a) mnie droga i bezdroże.
Inność. Dziwność. Szok.
Wsiądę do poCiąg(u), a gdy skończą się tory będą mnie ciągnąć moje nogi.
Cały świat dziwnie się przyCiąga, jak ty mnie teraz do swojego ramienia.
Zasypiamy....
........
CIĄG(NIE) mnie jeszcze tylko do.....
....................
.......
gwiazd....
.....
...
.
.
.



*eksperyment artystyczny