Wpatrywałem się w własne odbicie, nie wiedząc do
końca co o nim sądzić. Co sądzić o sobie. Średniej długości włosy w nieładnym
nieładzie, rozbiegane oczy, ciemne i błyszczące jak dwa żuki i usta wykrzywione
w potwornym grymasie. Werdykt? Może być. Poprawiłem kołnierz koszuli, nawet nie
zwracając uwagi na to, że była nierówno zapięta i odszedłem od lustra szybkim,
sztywnym krokiem.
Zamknąłem za sobą drzwi na klucz z kurtką zarzuconą
przez ramię. Włożyłem ją, zbiegając po schodach i gdy siłowałem się z suwakiem,
prawie wpadłem na starszą panią, która mieszkała na parterze pod numerem 31.
Dzieliła dom i serce z jamnikiem w podeszłym wieku. Szczerze mówiąc, obawiałem
się dnia, w którym któreś z nich umrze.
–– Przepraszam najmocniej –– powiedziałem, kłaniając
się nisko.
–– Nic się nie stało, młodzieńcze. A dokąd ty pędzisz
tak elegancko ubrany? –– spytała z szerokim uśmiechem, ujawniając tym samym
brak kilku zębów. –– Na rozpoczęcie roku?
–– Jest luty –– odpowiedziałem, marszcząc lekko brwi.
–– Która to klasa? Siódma?
–– Trzecia liceum.
–– Dziewczynę masz?
–– Nie mam. –– Na ułamek sekundy wbiłem wzrok w czubki
butów.
–– A no tak, pewnie rodzice ci nie pozwalają jeszcze
randkować, w końcu masz dopiero trzynaście lat –– powiedziała staruszka,
kiwając ze zrozumieniem głową.
–– Mam osiemnaście lat –– poprawiłem ją spokojnie,
siląc się na uprzejmy uśmiech.
–– Trzynaście lat, magiczny wiek… –– westchnęła
kobieta. Brzmiała jakby miała lada chwila zacząć snuć długą opowieść o swojej
młodości.
–– Przepraszam, ale potwornie się spieszę ––
wtrąciłem nim zdążyła nabrać powietrza.
–– Na rozpoczęcie roku się tak spieszysz? –– spytała
z szerokim uśmiechem.
–– Jest luty –– rzuciłem przez ramię, odchodząc
szybkim, sztywnym krokiem.
Zastanawiałem się chwilę co robi na dworze bez
swojego jamnika i miałem nadzieję, że jeszcze mu się nie umarło. Wymijając
ludzi i oblodzone części chodnika, uporałem się w końcu z suwakiem kurtki i
schowałem dłonie do kieszeni wiecznie wypełnionych po brzegi najróżniejszymi
rzeczami.
Od samego rana próbowałem zdekoncentrować się od
faktu, który męczył mnie odkąd upłynął pierwszy tydzień ferii. Temat ten trapił
mnie tak okropnie, że zdecydowałem, że po prostu przesiedzę ten dzień w domu przykryty
kilkoma kocami i z zieloną herbatą w dłoni. Ale nie wytrzymałem. Nie mogłem dalej sam siebie ranić, musiałem coś
z tym zrobić.
Czternasty luty. Dzień, którego się obawiałem i na
który mimowolnie czekałem od czternastu dni, jeśli nie dłużej. Po tylu
zmaganiach, wewnętrznych walkach i kompromisach byłem z siebie dumny, że zamiast
unikać problemu, stawiam mu czoła.
Zwolniłem kroku, obrzucając spojrzeniem stoisko z
różami za 3,50. W końcu wkroczyłem do kiosku obok, witając znanego mi z
widzenia mężczyznę – od niego po raz pierwszy kupiłem legalnie alkohol parę
miesięcy wcześniej – i wyjąłem z kieszeni pięćdziesięciozłotowy banknot, pięć
złotych i kartę miejską.
–– Chciałbym doładować.
–– Na miesiąc? Tak jak zawsze? –– Skinąłem głową.
Kasjer postukał w klawiaturę, przyłożył gdzieś kartę i zwrócił mi ją wraz z
paragonem. –– Przyłożyć do czytnika i będzie z powrotem ważna.
–– Super, dziękuję.
Wykroczyłem na zewnątrz i wziąłem głęboki wdech. Zakrztusiłem
się trochę smogiem, ale po chwili stanąłem znów prosto.
Moja karta miejska była, ponownie, ważna. Warszawa,
ponownie, stała przede mną otworem.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz