Ja nie jestem oryginalny?
Jakże się stęsknił za dźwiękiem
palców uderzających o klawiaturę. Był jak stary, dobry znajomy, z którym się
nie rozmawiało przez parę miesięcy ‒ z początku czuł wstyd, ale po chwili to
minęło. Szło mu coraz lepiej, sprawniej, jakby tej rozłąki nigdy nie było.
Pokażę wam, kurwa, oryginalność.
Nie patrzył już na litery. Słowa
opuszczały jego głowę, zanim zdążył choćby o nich pomyśleć. Przed jego oczami
wyrastał blok tekstu. Widział te czerwone zygzaczki, ciągnące się przez całe
akapity pod wyrazami, ale je ignorował.
Szybciej, szybciej. Tyle pomysłów,
miał w sobie tyle pomysłów. Zapisywał je wszystkie. Nie wiedział, czy uderza w
dobre litery. Nie liczyła się poprawność, liczyła się doskonałość. Osiągnie ją,
choćby z połową alfabetu.
Słowo za słowem, słowo za słowem,
całkiem bez sensu, ale jakże kreatywnie, o tak, tego jeszcze nie było, wypisze
z siebie całe życie, cały swój umysł, obnaży się całkowicie, by dotrzeć
wreszcie do najbardziej pierwotnego zdania, jedynego prawdziwego, jakie w sobie
nosił, z którym się urodził. Warstwa za warstwą ściągał z siebie fałsz, sztuczne
uśmiechy, wszystkie kocham, w które
nie wierzył, idee z plastiku, wyrzucał ten szmelc do komputera. Oczy mu
łzawiły, siedział tak już trzecie tysiąclecie, ale nie był pewien, czy to
sztuczne światło ekranu go tak razi, czy to sztuczność słów.
Czystość ‒ tego pragnął. Pozbędzie
się nieprawdziwych prawd, które leżały w nim niczym bogate złoża. Tylko tego
kruszcu nikt nie chciał. Całkowicie bezużyteczne koncepty, nieprawda,
nieprawda, to nie on, to też nie on, kto mu to wsadził do głowy, przecież to
nie jego myśli. Wymiotował całymi powieściami, cztery epopeje na jedno zdanie,
musiał się ich wszystkich pozbyć, niechciane, kompletnie niechciane, ale nowe,
o tak, tego wcześniej nie było i nigdy więcej już nie będzie. Nie poświęcał im
zbyt wiele uwagi, płaczącym noworodkom. Był złym ojcem. Ktoś powinien się nimi
zaopiekować, ukształtować je, aby wyrosły na dojrzałe i ciekawe. Nie miał
jednak na to czasu, szybciej, szybciej, brzydkie niemowlęta, z żadnym się nie
identyfikował, wypędzał je z głowy, do widzenia.
Palce ślizgały mu się po klawiaturze,
po mokrych przyciskach, ale pisał dalej, jeszcze nie skończył, miał w sobie
tego jeszcze więcej, jeszcze więcej, jeszcze...
Kropka. Nagle pustka. Stop. To było
tak wyraźne. Absolutna czystość. Zamrugał, aby przyjrzeć się nowemu światu. Nie
dostrzegał żadnych liter; te na przyciskach były umazane krwią, od tych na
monitorze odciągały uwagę czerwone fale. Krwawiło i jego ciało, i umysł. Roześmiał
się. Odetchnął głęboko. Cały tamten bezsens miał wypisany przed sobą. Teraz
musiał jedynie mądrze zagospodarować miejsce, w którym kiedyś walały się
śmieci.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz