9 grudnia 2018

Nie mamy gdzie spać

Nie mamy dzisiaj gdzie spać.
Brniemy przez śnieg, bo idziemy skrótem, przez park. Słyszymy głośne krzyki wracających kibiców i odruchowo zamieramy, wstrzymując oddechy. N przestaje mamrotać. Jednak kiedy na nią patrzę, w mdłym świetle latarni widzę, że wciąż bezgłośnie porusza ustami. Gałęzie drzew są ciężkie od śniegu, który sypie i sypie. Wszystko tłumi.
Kibice przechodzą, my idziemy dalej. Od kilku dni znowu kuleję, więc głupio szoruję nogą za sobą, jak pług. N zwalnia kroku i łapie mnie za rękę, wcześniej przekładając różaniec do lewej dłoni. To miło z jej strony.
Ciągle się modli. Trochę mnie to wścieka, ale zaciskam usta. Modli się, żebyśmy znaleźli miejsce do spania. To chyba dobrze, co nie? Może ktoś usłyszy nawet. Średnio wierzę w takie rzeczy, może dlatego jestem zły. Ale skoro N lubi, to czemu nie. Czemu nie.
Jesteśmy kompletnie bezbronni, ona i ja. Ostatnio kiedy dostaliśmy wpierdol, okazaliśmy się bezradni jak dzieci. Kiedyś, kiedyś może bym dał radę, ale teraz jestem zbyt słaby i jeszcze ta cholerna noga. Gdybym coś zjadł, to może. A N jest taka delikatna. Cała się teraz trzęsie.
Patrzę ponad zwieszające się smętnie gałęzie, w niebo. Czyste, widać parę gwiazd. Pokazuję to N. Uśmiecha się i na chwilę przestaje mamrotać zdrowaśki. Jak ładnie, mówi. No ładnie, przyznaję. Rzadko widać teraz, co nie? Rzadko. Jak ładnie, powtarza. Jak ładnie. W jej głosie słychać ten dziwny ton. Wargi jej trochę drżą. Mam nadzieję, że się teraz nie rozpłacze. N często płacze.
Chcę spać, mówi. Kiwam głową, ale na mnie nie patrzy. Wlepia wzrok w śnieg, który migocze w słabym świetle. Ja też chcę spać. Oczy mi się zamykają i najchętniej zwinąłbym się w kłębek tu, pod krzakiem, ale wiem, że nie wolno. Roztopiona woda przecieka przez buty aż do skarpetek. Drżę i kręci mi się w głowie.
Wychodzimy na wysypaną piaskiem ścieżkę. Niedługo powinniśmy zobaczyć dworzec. Pewnie jest zamknięty, ale może tym razem jednak nie. N już cała dygocze. Wszystko dobrze, pytam, chociaż przecież wiem, że nie. Tak, odpowiada, tak, wszystko dobrze. Ma granatową czapkę z pomponem, spod której wystają czarne, nierówno odrastające kosmyki. Kiedy przechodzimy pod latarnią, błyska w nich siwizna. N szybko siwieje, szybciej niż ja. Wygląda trochę tak, jakby pokrywała się srebrem.
Słyszę pociąganie nosem. Ściskam N za rękę.
Dochodzimy do dworca i próbujemy wejść. Jest zamknięty. Patrzę na złotą tarczę zegara i widzę, że nawet nie ma drugiej. N płacze z zimna, a wokół fruwają plastikowe siatki i płatki śniegu. Czuję ssanie w żołądku.
Chodź, mówię, chodź, przejdziemy się. Gdzie, pyta, rozdrażniona, jestem zmęczona. I jest zmęczona.
No nie możemy, mówię, tu zostać, jak będziemy spali na dworze, to zamarzniemy. Rusz się, N.
Kiwa głową i szybkim krokiem idzie w prawo. Po chwili orientuje się, zatrzymuje i czeka, aż do niej dokuśtykam. Miło z jej strony. Znowu łapie mnie za rękę. Boże, mówi i słyszę, jak bardzo jest śpiąca, Boże, pomóż nam. Czuję napływającą złość, ale nic nie mówię. Kiedy jednak powtarza to samo, nie wytrzymuję. Coś nie pomaga ci ten Bóg, mówię. N zaciska usta i nic nie odpowiada. Idziemy w milczeniu. N jest strasznie wierząca, trochę nie rozumiem, czemu. Przed tym, jak żebrzemy pod kościołem, zawsze wchodzi na mszę, kiedyś myślałem, że tylko dla ogrzewanych ławek, ale okazało się, że nie. Nie wiem, czemu tak mnie to wścieka. Może dlatego, że nie rozumiem i może trochę mam żal. Może dlatego, że chyba kocha Go bardziej, niż mnie, chociaż jest nam tak chujowo. 
Łapię N mocniej za rękę, bo trochę kręci mi się w głowie. N chyba bierze to za przeprosiny, bo ściska moje palce. Niech jej będzie. Mrugam, bo płatki śniegu osiadają mi na rzęsach i trochę kleją mi się powieki. Przechodzi mi przez głowę, że jak zamknę oczy, to już ich nie otworzę i to jest głupia myśl.
Idziemy ulicą. Jest pusto i trochę strasznie. Mijamy bloki pełne mieszkań, milion ich wielkich oczu zgasł i zieje czarnymi dziurami. Na niektórych balkonach migoczą renifery i kolorowe lampki. Tafla małego oczka wodnego pokryła się lodem. Opowiedz coś, N, mówię, bo chcę ją trochę  rozbudzić. Opowiedz jakąś historię.
N lubi opowiadać historie, a ja lubię ich słuchać, chociaż bywają dość przerażające. N w ogóle czasem mnie przeraża, ale staram się nie dać po sobie poznać. Opowiada o dziwnych rzeczach i trochę boję się, że to wszystko prawda.
N zastanawia się przez chwilę, kopiąc puste puszki. W końcu zaczyna opowiadać.
Byli sobie, mówi, zagubieni wędrowcy, którzy chodzili po obcej, zimnej krainie wiecznego snu. Wiatr wył w wyłamanych oknach i bawił się śmieciami, wiatr śpiewał po ulicach, po których grasowały potwory, a zaklęci mieszkańcy spali, nieświadomi ziąbu i pustki. W mieście wiecznego milczenia błękitnieli z zimna i porastali pajęczynami. Błędne ogniki prowadziły podróżników, wskazując im właściwy kierunek.
Byli więc sobie zagubieni wędrowcy, wiecznie w drodze, wiecznie w podróży, z czerwonymi palcami, grzybicą i odciskami na piętach. Błąkali się po zapuszczonych ścieżkach, wchodząc do mieszkań i próbując obudzić śpiących. Ci jednak nie odpowiadali, pogrążeni w błogim śnie, a pająki składały larwy w ich włosach. Biedacy w domach z gliny i królowie na zamkach ze szkła, śnili o ogniu w kominku i zapachu lasu. Tymczasem szron pokrywał ich dłonie, a ogień w palenisku dawno zgasł.
A podróżnicy, pytam. Co się z nimi stało.
Szli, powiedziała N. I szli bez końca. Coraz wolniej, i wolniej.
Śnieg sypie coraz gęściej i jej głos dochodzi do mnie jak zza ściany. Oddziela nas zimna kurtyna.
Kocham cię, N, mówię. Czekam chwilę, ale ona milczy.
Idziemy powoli przez ciemne miasto, a N pokrywa się srebrnymi płatkami śniegu. 



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz