Nie mamy dzisiaj gdzie spać.
Brniemy przez śnieg, bo idziemy skrótem, przez park.
Słyszymy głośne krzyki wracających kibiców i odruchowo zamieramy, wstrzymując oddechy.
N przestaje mamrotać. Jednak kiedy na nią patrzę, w mdłym świetle latarni widzę,
że wciąż bezgłośnie porusza ustami. Gałęzie drzew są ciężkie od śniegu, który
sypie i sypie. Wszystko tłumi.
Kibice przechodzą, my idziemy dalej. Od kilku dni znowu
kuleję, więc głupio szoruję nogą za sobą, jak pług. N zwalnia kroku i łapie
mnie za rękę, wcześniej przekładając różaniec do lewej dłoni. To miło z jej
strony.
Ciągle się modli. Trochę mnie to wścieka, ale zaciskam
usta. Modli się, żebyśmy znaleźli miejsce do spania. To chyba dobrze, co nie? Może
ktoś usłyszy nawet. Średnio wierzę w takie rzeczy, może dlatego jestem zły. Ale
skoro N lubi, to czemu nie. Czemu nie.
Jesteśmy kompletnie bezbronni, ona i ja. Ostatnio
kiedy dostaliśmy wpierdol, okazaliśmy się bezradni jak dzieci. Kiedyś, kiedyś
może bym dał radę, ale teraz jestem zbyt słaby i jeszcze ta cholerna noga.
Gdybym coś zjadł, to może. A N jest taka delikatna. Cała się
teraz trzęsie.
Patrzę ponad zwieszające się smętnie gałęzie, w niebo.
Czyste, widać parę gwiazd. Pokazuję to N. Uśmiecha się i na chwilę przestaje
mamrotać zdrowaśki. Jak ładnie, mówi. No ładnie, przyznaję. Rzadko widać teraz,
co nie? Rzadko. Jak ładnie, powtarza. Jak ładnie. W jej głosie słychać ten
dziwny ton. Wargi jej trochę drżą. Mam nadzieję, że się teraz nie rozpłacze. N
często płacze.
Chcę spać, mówi. Kiwam głową, ale na mnie nie patrzy.
Wlepia wzrok w śnieg, który migocze w słabym świetle. Ja też chcę spać. Oczy mi
się zamykają i najchętniej zwinąłbym się w kłębek tu, pod krzakiem, ale wiem,
że nie wolno. Roztopiona woda przecieka przez buty aż do skarpetek. Drżę i kręci
mi się w głowie.
Wychodzimy na wysypaną piaskiem ścieżkę. Niedługo
powinniśmy zobaczyć dworzec. Pewnie jest zamknięty, ale może tym razem jednak
nie. N już cała dygocze. Wszystko dobrze, pytam, chociaż przecież wiem, że nie.
Tak, odpowiada, tak, wszystko dobrze. Ma granatową czapkę z pomponem, spod
której wystają czarne, nierówno odrastające kosmyki. Kiedy przechodzimy pod
latarnią, błyska w nich siwizna. N szybko siwieje, szybciej niż ja. Wygląda
trochę tak, jakby pokrywała się srebrem.
Słyszę pociąganie nosem. Ściskam N za rękę.
Dochodzimy do dworca i próbujemy wejść. Jest zamknięty.
Patrzę na złotą tarczę zegara i widzę, że nawet nie ma drugiej. N płacze z
zimna, a wokół fruwają plastikowe siatki i płatki śniegu. Czuję ssanie w
żołądku.
Chodź, mówię, chodź, przejdziemy się. Gdzie, pyta,
rozdrażniona, jestem zmęczona. I jest zmęczona.
No nie możemy, mówię, tu zostać, jak będziemy spali na
dworze, to zamarzniemy. Rusz się, N.
Kiwa głową i szybkim krokiem idzie w prawo. Po chwili
orientuje się, zatrzymuje i czeka, aż do niej dokuśtykam. Miło z jej strony. Znowu
łapie mnie za rękę. Boże, mówi i słyszę, jak bardzo jest śpiąca, Boże, pomóż
nam. Czuję napływającą złość, ale nic nie mówię. Kiedy jednak powtarza to samo,
nie wytrzymuję. Coś nie pomaga ci ten Bóg, mówię. N zaciska usta i nic nie odpowiada.
Idziemy w milczeniu. N jest strasznie wierząca, trochę nie rozumiem, czemu. Przed
tym, jak żebrzemy pod kościołem, zawsze wchodzi na mszę, kiedyś myślałem, że
tylko dla ogrzewanych ławek, ale okazało się, że nie. Nie wiem, czemu tak mnie
to wścieka. Może dlatego, że nie rozumiem i może trochę mam żal. Może dlatego,
że chyba kocha Go bardziej, niż mnie, chociaż jest nam tak chujowo.
Łapię N mocniej za rękę, bo trochę kręci mi się w
głowie. N chyba bierze to za przeprosiny, bo ściska moje palce. Niech jej
będzie. Mrugam, bo płatki śniegu osiadają mi na rzęsach i trochę kleją mi się
powieki. Przechodzi mi przez głowę, że jak zamknę oczy, to już ich nie otworzę
i to jest głupia myśl.
Idziemy ulicą. Jest pusto i trochę strasznie. Mijamy
bloki pełne mieszkań, milion ich wielkich oczu zgasł i zieje czarnymi dziurami.
Na niektórych balkonach migoczą renifery i kolorowe lampki. Tafla małego oczka
wodnego pokryła się lodem. Opowiedz coś, N, mówię, bo chcę ją trochę rozbudzić.
Opowiedz jakąś historię.
N lubi opowiadać historie, a ja lubię ich słuchać,
chociaż bywają dość przerażające. N w ogóle czasem mnie przeraża, ale staram
się nie dać po sobie poznać. Opowiada o dziwnych rzeczach i trochę boję się, że
to wszystko prawda.
N zastanawia się przez chwilę, kopiąc puste puszki. W
końcu zaczyna opowiadać.
Byli sobie, mówi, zagubieni wędrowcy, którzy chodzili po
obcej, zimnej krainie wiecznego snu. Wiatr wył w wyłamanych oknach i bawił się
śmieciami, wiatr śpiewał po ulicach, po których grasowały potwory, a zaklęci
mieszkańcy spali, nieświadomi ziąbu i pustki. W mieście wiecznego milczenia błękitnieli
z zimna i porastali pajęczynami. Błędne ogniki prowadziły podróżników, wskazując
im właściwy kierunek.
Byli więc sobie zagubieni wędrowcy, wiecznie w drodze,
wiecznie w podróży, z czerwonymi palcami, grzybicą i odciskami na piętach. Błąkali się po
zapuszczonych ścieżkach, wchodząc do mieszkań i próbując obudzić śpiących. Ci
jednak nie odpowiadali, pogrążeni w błogim śnie, a pająki składały larwy w ich
włosach. Biedacy w domach z gliny i królowie na zamkach ze szkła, śnili o ogniu
w kominku i zapachu lasu. Tymczasem szron pokrywał ich dłonie, a ogień w
palenisku dawno zgasł.
A podróżnicy, pytam. Co się z nimi stało.
Szli, powiedziała N. I szli bez końca. Coraz wolniej,
i wolniej.
Śnieg sypie coraz gęściej i jej głos dochodzi do mnie
jak zza ściany. Oddziela nas zimna kurtyna.
Kocham cię, N, mówię. Czekam chwilę, ale ona milczy.
Idziemy powoli przez ciemne miasto, a N pokrywa się
srebrnymi płatkami śniegu.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz