25 marca 2019

Nadzieja

Delta wyszła ujemna. Melania westchnęła, oparła głowę na dłoni i wyjrzała przez okno. Do końca lekcji zostało trzynaście minut.
Po dzwonku zapisała na marginesie zeszytu numer strony ze zbioru zadań, zebrała swoje rzeczy i opuściła klasę. Zbiegła po schodach do szatni, porwała z wieszaka granatową kurtkę i, odwracając się, wpadła na kogoś. Chłopak przytrzymał ją, odgarnął włosy z twarzy i uśmiechnął się szeroko.
– Do jutra – powiedział. Dziewczyna przytuliła go, stając na palcach i zaraz zaczęła protestować.
– Dusisz mnie. – Puścił ją i pomachał ręką, gdy wychodziła, głośno żegnając się z całą klasą.
Na zewnątrz, przy drzwiach wejściowych, oparta o ścianę stała ona. Melania zrobił głęboki wdech, przez głowę przemknęła jej myśl o nieziemskiej urodzie obserwowanej dziewczyny.
– Cześć, Anno – odezwała się ciepło, podchodząc.
Ruszyły w stronę wyjścia z terenu szkoły, żywo rozmawiając. Szalik Melanii powiewał, tworząc intensywnie niebieską smugę na tle szarego chodnika i chłodnoniebieskiego nieba. Słońce tańczyło wraz z wiatrem we włosach.
– Odbija mi się w okularach. – Anna zmrużyła oczy, niezadowolona. – Chodźmy do Fuksji, tam w spokoju pogadamy.
Melanii zaczęły drżeć dłonie, w żołądku czuła ucisk – była podekscytowana. Pomyślała, że skoro Anna chce rozmawiać z nią “na spokojnie”, to ma coś ważnego do powiedzenia. Jednocześnie denerwowała się i pokładała w tym ogromne nadzieje.
Weszły do niewielkiej kawiarni i wybrały stolik w kącie. Dwie dłuższe, przeciwne ściany były jasnoszare, pozostałe, krótkie, w kolorze fuksji. Na suficie namalowano wielkie różowo-fioletowe kwiaty, takie same jak te stojące w pięknych doniczkach na wszystkich parapetach. Obok ulubionego stolika gości przychodzących porozmawiać stała fuksja będąca chlubą zakładu – ogromna, rosła spokojnie w towarzystwie upchniętych na regale książek.
Anna najpierw poszła zamówić dwie herbaty miętowe, a potem usiadła przy stoliku i oparła dłonie na stole.
– Melu… – Spojrzała jej w oczy. – Muszę ci o tym powiedzieć, to dla mnie bardzo ważne.
Melania popatrzyła na towarzyszkę z ciekawością i pewnym przestrachem.
– Słucham cię – odparła, z emocji zaczęło jej się robić słabo.
– Jestem w ciąży. – Oczy Anny rozjaśniły się w uśmiechu.
– Och, to… – westchnęła. – Widzę, że bardzo się cieszysz.
Dziewczyna radośnie opowiadała o wymarzonym pokoiku dla dziecka, o ubrankach i zabawkach. Zdawała się nie zauważać ambiwalentnych odczuć Melanii, która tylko udawała, że słucha. Naprawdę myślała o zupełnie zaprzepaszczonej nadziei na miłość Anny.
– Melko? – Z rozmyślań wyrwał ją ten sam głos, który codziennie słyszała w głowie od prawie dwóch lat. – Zostaniesz chrzestną?

22 marca 2019

Tęczowy wiatraczek


Spacerowałyśmy nocą po opustoszałej Warszawie. Nie napotkałyśmy ani jednej żywej duszy, choć czasem słyszałyśmy odległe echo głosów. Patrzyłam w zachmurzone niebo, myśląc o każdej najmniejszej rzeczy dziejącej się wokół mnie w tej właśnie chwili.
Wiatr wydawał się cieplejszy niż wcześniej w ciągu dnia, niósł ze sobą zapach burzy, a wilgoć osiadała mi na rozwianych włosach i rozpiętej kurtce. Nasze dłonie dzieliły zaledwie milimetry i choć nie stykały się w żaden fizyczny sposób, czułam ich dotyk. Zza naszych pleców dobiegła fala śmiechu, muskając delikatnie okna śpiących warszawiaków i mijając nas, by spotkać się z ciszą i zastygnąć na zawsze. Między nami panował spokój zmącony tylko tupotem stóp. Obie szukałyśmy słów odrobinę za bardzo, umykały nam przez roztrzęsione nerwami palce.

13 marca 2019

Life Itself

Podkład: Glass Animals, Life Itself

Agnieszka z namaszczeniem pociągnęła lakierem po paznokciu serdecznego palca prawej ręki. Wprawdzie trochę wyjechała na skórę, ale hej, kogo to obchodzi. Odsunęła lekko dłoń, żeby podziwiać efekt swojej pracy (i wstania o godzinę wcześniej). Wczoraj na przecenie zdobyła lakier w intensywnym, pięknym kolorze fuksji.
To był naprawdę ładny kolor.
Agnieszka ostrożnie położyła dłoń z powrotem na blacie biurka i jednym, zamaszystym (trochę za bardzo, lakier prysnął na drewniany blat biurka) pociągnięciem pomalowała ostatni palec, mały. W tle leciała jazzowa płyta puszczona z laptopa, z darmowej wersji Spotify, bo Agnieszka postanowiła wykorzystywać teraz każdą sekundę życia, a malowanie paznokci było idealną okazją, aby puścić sobie artystyczną, elitarną, intelektualną, trochę snobistyczną, trochę hipsterską („och, tak, w wolnym czasie słucham jazzu, bardzo lubię”)  muzykę jazzową. Nie była taka super, jak dziewczynie się kiedyś wydawało, ale no, to dopiero jedna płyta, prawda?
Agnieszka dystyngowanym gestem sięgnęła po filiżankę kawy, próbując nie uszkodzić starannie wykonanego manikiuru. Prawie opluła się gorącym napojem (bez cukru, bo przecież wszyscy jesteśmy uzależnieni od cukru, a wielkie koncerny tylko zacierają ręce), więc zrezygnowała z picia. Posiedziała chwilę, patrząc na bloki za oknem. Dziwnie siedziało się tak bezczynnie, bez próby wypełnienia czasu jakąś produktywną czynnością Dobra, nawet nieźle. Ostatnio czytala o mindfulness i o skupieniu na teraźniejszości, bez ciągłej gonitwy. Agnieszka spróbowała wczuć się w tę chwilę, w słońce mozolnie pnące się po niebie, w złote, lekko przykurzone światło, w smród lakieru. No, całkiem nieźle. Miło tak się zatrzymać właściwie.
Matka bezpardonowo wdarła się do jej pokoju.
– Jezu, jak tu śmierdzi – wygłosiła równie bezpardonowo. – Nie idziesz do pracy?
Agnieszka z godnością chwyciła filiżankę z kawą, chociaż nie zamierzała jej pić.
– Jest środa, mam na dziesiątą.
– Jest wtorek.
– Kurwa – rzekła Agnieszka z wdziękiem.
Matka westchnęła i przezornie zamknęła drzwi.
Agnieszka przystąpiła do działania. Bez przekonania zamachała obiema rękoma, usiłując doprowadzić do szybszego wyschnięcia lakieru, upiła wielki łyk kawy, stłumiła krzyk bólu, rzuciła się w stronę butelki z wodą, żeby ocalić oparzony przełyk i z rozpędu wypadła ze swojego pokoju. Matka obserwowała ją znad krzyżówki, patrząc, jak jedną ręką wklepuje podkład, drugą nakłada tusz, później wydobywa z szafy torbę (spakowaną, dzięki Bogu), wrzuca do niej telefon i efektownym ślizgiem leci po buty.
– Nie zdążysz – rzuciła matka, patrząc na zegar.
Agnieszka z trudem powstrzymała się, żeby pokazać jej figę i trzymając płaszcz w jednej dłoni, wypadła z mieszkania, lecąc na przystanek. Nie miała samochodu, oczywiście. Z tej samej przyczyny, dla której w wieku dwudziestu pięciu lat nadal mieszkała z matką.
Z lekką nostalgią wspomniała powzięte dwa lata temu postanowienie, aby po studiach koniecznie, ale to koniecznie wyprowadzić się z domu. Na tej samej liście było też postanowienie zastąpienia kawy zieloną herbatą, więc może nie powinna traktować jej zbyt poważnie.
Dopiero w autobusie Agnieszce udało się odetchnąć i oszacować straty. Przejrzała się w lusterku, poślinionym palcem starła odbity pod oczami, mokry tusz, odkryła, że zapomniała podpasek (zaczynała właśnie czwarty dzień okresu), i że wzdłuż jednego ze świeżo pomalowanych paznokci ciągnie się wyryta przez lakier dziura. Reszta wyglądała jednak całkiem znośnie. Agnieszka westchnęła, zerkając na tablicę z rozkładem jazdy, a później kierowcę, jakby próbując ponaglić go wzrokiem. Wyjęła telefon, żeby przejrzeć Instagrama, przescrollowała przez ostatnie kilkadziesiąt postów (estetyczne wnętrza, estetyczne jedzenie, estetyczna nauka, estetyczne podróże, estetyczne książki, estetyczni ludzie, inspirujące posty postulujące zatrzymanie się, docenienie momentu, poznawanie świata i walkę ze zmianą klimatyczną), poczuła drobne ukłucie zazdrości (ani jej mieszka… pokój, ani jedzenie, ani toporna nauka francuskiego, ani wygląd nie były szczególnie estetyczne, pogięte książki wypożyczała z osiedlowej biblioteki, a jej walka ze zmianą klimatyczną ograniczała się do „mniejszego spożycia mięsa”, które kończyło się w momencie, gdy wracała do domu o dziewiętnastej i zastawała podstępnie zostawionego przez mamę schabowego; nawet estetyczne zdjęcia wegańskich zup nie stanowiły dobrej motywacji do namaczania soczewicy, gdy obok leżał cholerny kotlet, gotowy do podgrzania) i wcale nie drobne ukłucie paniki, gdy zobaczyła pozostały procent baterii. Ładowarki oczywiście też nie wzięła.
Szybko przejrzała Facebooka, dobiła się błyskotliwym, zabawnym postem polubionego dziennikarza kulturalnego i zdjęciem z konferencji znajomego, który właśnie założył startup (nigdy go nie lubiła, nadęty buc), po czym zablokowała telefon.
Trzydzieści minut intensywnego wpatrywania się w elektroniczny rozkład jazdy i powoli sunącą kropkę później, Agnieszka wysiadła na swoim przystanku, uznała, że i tak jest beznadziejnie spóźniona, więc zaszła jeszcze kupić lunchbox (z bezmięsnych została tylko sałatka z fetą) i za drogą kawę. Podczas jazdy windą na piętro działu marketingu zrobiło jej się jednak trochę głupio, bo wparować spóźniona prawie czterdzieści minut, ostentacyjnie trzymając jedzenie w ręku to trochę słabo, więc wcisnęła plastikowe pudełko do torby. Plastik, pomyślała. Wyspy na oceanach.  
Cholera.
Wpadła do biura, wygłosiła kwiecisty monolog przepraszający, przetrzymała ostre osztorcowanie (szefowa), chichot (kochani koleżanki i koledzy), usiadła za swoim biurkiem, wydobyła z torby laptopa, wydobyła telefon, wydobyła chusteczki, żeby uratować torbę przed wylanym sosem czosnkowym dołączonym do sałatki.
– To nie jest mój dzień – powiedziała.
Karina uśmiechnęła się współczująco i podsunęła jej drugą paczkę chusteczek.
– Czasem tak jest.
W ciągu dnia Agnieszka doszła do kilku konkluzji.
Na prezentacji nowego projektu reklamy doszła do wniosku, że praca w marketingu też bywa, wbrew pozorom, średnio estetyczna.
Podczas przerwy odkryła, że sałatka z fetą to nie jest dobry obiad (i zmarnowała tyle plastiku!).
Skonstatowała, że jej znajomość francuskiego po miesiącu nauki to jakiś żart.
I że ma krzywo pomalowane paznokcie.
Ale za to dwie dobre dusze pożyczyły jej podpaski i powerbanka, w końcu dograli termin wspólnego drinka, a ktoś powiedział, że fuksja pasuje do jej cery (z klasą ignorując paskudne rysy na pomalowanych paznokciach).
Więc nie było źle.
Nie było źle.
Około szesnastej Agnieszka spakowała swoje rzeczy. Wcisnęła kubek z kawą do kosza, zanurkowała po niego z powrotem, zdjęła plastikową pokrywkę i wrzuciła ją do odpowiedniego, żółtego pojemnika. Razem z Kariną wyszły przed budynek, rozstały się na parkingu (niektórzy dorośli mają samochody) i Agnieszka samotnie ruszyła w stronę przystanku („nie, nie, nie musisz mnie odwozić, co ty” niestety zadziałało za pierwszym razem). Stanęła pod wiatą, obok kilkorga nerwowych ludzi. Wyjęła naładowany telefon i odruchowo zajrzała na Instagrama. Koleżanka pokazywała efekty swojej sesji zdjęciowej w industrialnych, surowych wnętrzach jakiejś porzuconej fabryki, w dobijająco stylowym zestawie. Agnieszka poczytała parę postów o etycznym kupowaniu ubrań, udzielaniu się w wolontariacie, zakładaniu własnej firmy, backpackowych podróżach, odnajdywaniu piękna w sobie i o innych rzeczach, których nie robiła, a powinna. Przejrzała snapy, parę z imprez, parę z dietetycznych śniadań czy odbić w lustrze. Lustrze we własnym mieszkaniu. Z dobrym makijażem, a nie krzywo nałożonym tuszem czy średnio dobranym podkładem. Agnieszka poczuła ostre igiełki zazdrości. A potem zrobiło jej się przykro.
Cóż. Przynajmniej już segreguje śmieci.
Ta myśl niespodziewanie tak ją rozbawiła, że musiała przygryźć wargę, żeby się nie roześmiać. O Jezu. No, nie idzie jej trochę.
Agnieszka zerknęła na rozkład. Rozluźniła nieco ramiona. Miała jeszcze pięć minut. Przez chwilę chciała wyjąć z torby słuchawki, włączyć audiobooka albo posłuchać muzyki, ale nie zrobiła tego. Zamiast tego wrzuciła telefon do pachnącej czosnkiem torby i rozejrzała się dookoła. Słońce o tej porze powoli zmierzało już na zachód, ale wciąż było zupełnie jasno. Światło kładło się miękkimi, złocistymi, poziomymi promieniami na chodniku i barwiło brudną szybę przystankowej wiaty. Kobieta na reklamie błyskała pięknym, białym uśmiechem. Wokół rozlegał się szum samochodów i dudnienie kilku tramwajów. Jakiś młody mężczyzna spełnił swój obywatelski obowiązek i wrzucił papier po kanapce do właściwego pojemnika. Dziewczynka targająca ogromny futerał na instrument stanęła przy rozkładzie jazdy i przyjrzała mu się ze zmarszczonym czołem. Starsza pani na ławce rechotała, rozmawiając przez telefon. Powiał wiatr. Pachniało wiosną i tajskim jedzeniem.
Agnieszka uśmiechnęła się i spojrzała na swoje dłonie.
Ale kolor był naprawdę ładny.


10 marca 2019

Fuksja


‒ Ten kolor kojarzy mi się z tobą ‒ powiedział, podając Dorocie szminkę.
Dorota obróciła ją w palcach. Podeszła do lustra; z precyzją malarza nałożyła fiolet na usta. Zacmokała, wyciągając mokre chusteczki z torebki.
‒ Dlaczego? Nie pasuje mi.
Stali w alejce z kosmetykami kolorowymi. Szukali odpowiedniej pomadki dla Doroty na urodziny ich wspólnej znajomej.
‒ Pamiętasz, jak na wyjeździe w Pieninach znalazłaś w lesie jagody i nazbierałaś dwie garście, żebym ja też mógł spróbować?
‒ Pamiętam ‒ westchnęła. Zmyła szminkę, a chusteczki wcisnęła do torebki. ‒ Agnieszka na mnie wpadła, zgniotłam je i z jagód została miazga.
‒ Szłaś całą drogę do ośrodka z brudnymi rękami, żeby pokazać mi dowód tej tragedii.
‒ Ale dżem wyrzuciłam w krzaki, bo i tak się do niczego nie nadawał.
‒ To kolor twoich rąk w tamten dzień ‒ wyjaśnił Krzysztof.
Wziął od niej szminkę i uniósł ją do światła. Wpatrywał się w nią przez moment. Wreszcie ją zatkał, odłożył na miejsce.
‒ Słodki jesteś ‒ odparła Dorota. ‒ Co myślisz o tej?
‒ Nie miałaś kiedyś podobnej?
‒ Nie wiem, możliwe.
‒ Nałóż ją sobie.
Dorota odwróciła się do lustra. Usta miała raczej cienkie, wyglądały teraz jak bordowa szrama.
‒ Miałaś podobną na nocy sylwestrowej dwa lata temu ‒ stwierdził Krzysztof z pełnym przekonaniem. ‒ Pamiętam, bo pasowała ci do sukienki. Wyglądałaś... drapieżnie.
Zerknęła na niego. Wyglądał, jakby wypełniał go spokój. Wygrzebywał wspomnienia z pamięci z taką łatwością, jaką sprawiało mu chodzenie czy mówienie.
‒ Nie sądziłam, że zwracasz uwagę na takie szczegóły, a już na pewno nie przypuszczałam, że je zapamiętujesz.
Skłonił się lekko z uśmiechem. Skojarzył jej się teraz z kelnerem, który zrobił to samo, kiedy ostatnio razem z mamą była w restauracji i ta chwaliła jego uprzejmość. Ten sam profesjonalizm nie pozwalał mu zapewne stwierdzić, że to nic osobistego.
‒ Coś jeszcze przykuło twoją uwagę? ‒ spytała, wyszarpując kolejną chusteczkę z paczki.
Krzysztof odłożył ciemnoczerwoną pomadkę. Kiedy Dorota oczyszczała wargi, znalazł kolejną, tym razem różową.
‒ Ta z kolei kojarzy mi się z tym klubem, Fuksja czy jakoś tak. Wszystko tam jest różowe, prawda?
‒ Tak! ‒ przytaknęła ze śmiechem. ‒ Jak w jakimś burdelu. Nie byłam tam od wieków.
‒ Nawet drinki mają w jednym odcieniu, to dosyć niepokojące.
Dorota nie musiała nawet sprawdzać, czy dobrze wygląda. Nie miało to znaczenia.
‒ Wezmę ją i się razem wybierzemy do Fuksji, cali na różowo!
‒ A co z urodzinami Kasi?
‒ Użyję jakiejś starej szminki, nudzi mnie już to kupowanie. Idziemy?
Krzysztof westchnął.
‒ Coś czułem, że tak to się skończy.
‒ Czy nie jest tak za każdym razem?
Dorota mrugnęła do niego. Odwróciła się w stronę kasy.

7 marca 2019

Transparentny


Świat jest bezbarwny
Jałowo patrzmy na
Odcienie szarości
Nawet nie będące szare
Bliżej im do transparentności
Marzymy o akordach kolorów
O emocjach odcieni tęczy
Jednak trwamy w beznadziejności
Nie mamy kroku wstecz
Nie możemy iść do przodu
Nakładamy na siebie barwy wojenne
Akordy w transparentności
Chęć niebycia w szarości

Ta dziewczyna zdobi twarz
Czerwoną szminką
Chowa pod nią ciągłe łzy
Pod uśmiechem optymizmu
Brzydka rana pełna krwi

Ta dziewczyna gdzieś przy drodze
Patrzy na fuksjowy kwiat
To jest kolor dziecinności
Czas sprzed paru ładnych lat
Gdy twarz jeszcze jej jaśniała
Była jak ten martwy kwiat
Jeszcze piękna dziecinnością
Jednak w myślach zbyt zbolała

Ta dziewczyna jest w sukience
Małej czarnej i uroczej

Ta dziewczyna jest na szpilkach
Chyba trochę za wysokich

Ta dziewczynka jest tak smuta
Że rozmaże sobie oczy

Ta dziewczynka na coś czeka
Ta dziewczyna na coś czeka
Ona czeka na samochód

Ta kobieta jest nie żywa
I za szminką chowa twarz
Chce być choć trochę widzialna
I chce schować stary czas
Lecz czas prze niemiłosiernie
Idzie coraz bliżej drogi
Gdy zatoczy się niewiernie….

Świat się stanie jej czerwienią
Tylko ust czy krwi?

Świat dziś przecież jest bezbarwny
Barwę mają tylko sny

3 marca 2019

Co za fuks!

- Radość? - Żółty. - Niepokój? - Niebieski. Jasny, może nawet pastelowy. - Wstyd? - Liliowy. No, może wpadający w róż. - Rozpacz? - Głęboki niebieski, szarogranatowy. - Dobrze, dziękuję. Następny! Ryszard niepewnie wstał ze stołka, zesztywniały od jasnoniebieskiego, jaskrawego stresu zmieszanego z żółcią. Dosłownie z żółcią, cierpiał na zgagę. Zrobił kilka kroków, by opuścić pomieszczenie, z wysiłkiem nacisnął klamkę i wyszedł na pusty korytarz pełny zrezygnowanych ludzi. Wszyscy mieli w sobie coś niebieskiego i szarego, smutasy. Ryszard patrzył na nich z pogardą gorzką od żółci, którą czuł w ustach. - Pan ma wejść - powiedział flegmatycznie do zgarbionego mężczyzny siedzącego najbliżej drzwi. Zwlókł się z małej, metalowej ławeczki i wszedł do gabinetu. Drzwi zamknęły się za nim z trzaskiem. Ryszard ponurym wzrokiem rozejrzał się po korytarzu i poczłapał na sam jego koniec, aby zająć miejsce dla już zbadanych i oczekujących na wynik. Tak naprawdę nie miał po co czekać na wynik, bo jedyne, czego mógł się dowiedzieć, to czy jego skojarzenia są oryginalne czy powszechne, ale słyszał, że badający ich naukowiec jest również specjalistą od spraw żołądkowych i skrycie liczył na prywatną rozmowę na temat zgagi, gdy skończą się już badania. - Pan też liczy na jakieś konsultacje? - zagadała do niego kobieta siedząca obok. Jej twarz prezentowała dziwny, rzadko spotykany odcień zielonego, choć Ryszard nie był w stanie go ocenić tego tak dobrze, jak za młodu. Tak jak i gardło, jego wzrok również był mocno zażółcony - w odróżnieniu od gardła, przez zaćmę. - Mam problemy z kolorem żółtym - odrzekł poetycko Ryszard. - A ja z zielonym - powiedziała, po czym wyjęła z kieszeni foliową torebkę, pochyliła się i zwymiotowała. - Wszystkim tutaj coś dolega - wydusiła z siebie, ocierając usta kościstą, trzęsącą się ręką. Ryszard wiedział, że powinien jej współczuć, ale podniosło go na duchu, że nie tylko on ma tutaj takie plany. Trwał w tym stanie emocjonalnego uniesienia przez kilka sekund, dopóki nie zorientował się, że więcej osób oznacza dłuższy czas oczekiwania. Westchnął. Czuł się głęboko niebiesko i szarogranatowo. Wstał, by rozprostować zesztywniałe kości. Skrzywił się. Coś zabolało go w krzyżu. Bądź co bądź, miał już swoje lata. Spojrzał na innych przebadanych, a równocześnie czekających na drugie badanie i zrobiło mu się niebiesko, że wszyscy wkrótce umrą. Nie był to stan granatowy, ale jednak trochę żałował tych kościstorękich, zasuszonych starców. Mieli niby dać podstawy do stworzenia nowego świata, z czymś o nazwie „sztuka” i czymś innym o nazwie „symbolika w sztuce”, ale nie czuł, jakby robił coś wielkiego. Czuł zgagę i swój sfatygowany krzyż. - Panie Ryszardzie Słoneczny? - usłyszał nagle czyjś głos. Odwrócił się i ujrzał otwarte drzwi gabinetu, a w nich doktora, który chwilę wcześniej robił mu badanie. - Jest pan wyjątkowo proszony wcześniej, przed innymi badanymi, na rozmowę o pańskiej zgadze. Zapraszam. Ryszard zmarszczył brwi. Czy to sen? Żadna instytucja badawcza tak przecież nie postępuje. Żadna instytucja badawcza nie miałaby również grupki badanych, którzy czekają na nieumówione wcześniej konsultacje. Skąd w ogóle wiedział, że ten mężczyzna specjalizuje się w sprawach żołądkowych? Światło logiki zaczęło przebijać się przez warstwę kurzu na szarych komórkach Ryszarda. - Cóż to za fuks! - wykrzyknął, bo wiedząc, że to sen, nie przejmował się opinią innych ludzi. Czuł się trochę różowo, a trochę fioletowo, ale przede wszystkim bardzo jaskrawo szczęśliwie.

1 marca 2019

Mknąc nocnym autobusem

Bartosz nie znosił swoich nocnych jazd autobusem, bo uważał, że oferta z reklamy ominęła jego oczekiwania łukiem prawie tak szerokim, jak ten, który był zmuszony robić codziennie na rondzie, gdy jeździł długim autobusem. Płacili mu za to tyle, co kot napłakał, a nocki musiał odsypiać w dzień, co wykluczało mu potencjalny czas na wyjście ze znajomymi. Na szczęście nie miał znajomych, więc nie bolało go to aż tak, ale jednak nie mógł też robić innych rzeczy w ciągu dnia ‒ na przykład oglądać telewizji czy chodzić do kina.
 Z zawodu był tak naprawdę nikim, bo w liceum wybrał profil humanistyczny, a że było to słabe liceum, dostał się na beznadziejne studia o nazwie „Przyrodoznastwo i filozofia przyrody”, na których było całkiem ciekawie, ale o pracę później było ciężko. Młody, dwudziestoletni Bartosz wizjoner, który lubił spędzać wieczory obserwując zachody słońca, został bez pracy i z garstką pieniędzy od rodziny, która odwróciła się od niego, gdy poszedł na ten idiotyczny uniwersytet. Zaczął więc szukać jakiegoś stałego zatrudnienia i któregoś razu wpadł na reklamę pracy w autobusie.
 Obiecywali wysokie wynagrodzenie (uwierzył im, bo jego starsza siostra, nauczycielka, zarabiała mniej), dobrą atmosferę i kontakt z ludźmi. Bartoszowi brakowało kontaktu z ludźmi, więc najszybciej jak mógł zadzwonił do MPK, by umówić się na rozmowę o pracę. Oczywiście najpierw musiał wyrobić sobie mnóstwo uprawnień, ale gdy już tego dokonał, mógł wreszcie zacząć jeździć.
 Pracował na nocną zmianę, bo płacili za to odrobinę więcej. W tygodniu jeździł autobusami od północy do piątej rano, a w weekendy zaczynał o 22 i kończył o szóstej, oczywiście z przerwą. Czasami dorabiał sobie jako kierowca autokarów wycieczkowych, ale rzadko miał ku temu okazję. Żył więc skromnie w maleńkim mieszkaniu w Lublinie, a codzienną rzeczywistość umilały mu krzyki narodowców i kiboli z podwórka. Nie mieszkał w najlepszej dzielnicy tego miasta.
 Praca była czymś, co go nudziło, ale jednocześnie lubił ten dreszczyk emocji, który przebiegał po jego plecach, gdy zagłębiał się w paszczę nocy i mknął pustymi ulicami. To była jakaś linia podmiejska, więc na większości drogi nie było nawet porządnych latarni. Bartosz włączał długie światła i wypatrywał saren lub dzików, w nadziei, że zwierzęta jakoś zniszczą jego rutynę, wedrą się do niej jak żule z butelkami piwa wpadający do autobusu i rozlewający alkohol na podłodze. Jednak nic z tego. Sarna przed autobusem nie przemknęła mu nigdy.
 Na końcu trasy znajdowała się malutka pętla, podupadający sklep spożywczo-monopolowy i pola. O odpowiedniej porze roku Bartosz dojeżdżał na miejsce akurat w chwili wschodu słońca ‒ w przerwie siadał na ławce, palił tanie papierosy i patrzył na wznoszący się coraz wyżej pomarańczowy okrąg na tle różowego nieba. Nie umiał opisywać nieba, ale przyjemnie się na nie patrzyło, tonąc w cykaniu świerszczy i odgłosie uruchamiania silnika autobusu. 
 Któregoś dnia, gdy dojechał na miejsce, mimo braku przebiegającej sarny stało się coś wyjątkowego. Na ławce na przystanku siedziała dziewczynka z psem.
 Na oko miała może dziesięć lat. Bartosz nie znał się na dzieciach i zastanawiał się, czy zaproponować jej fajkę, czy to jednak jeszcze za wcześnie. Po chwili uznał, że i tak nie powinna uczyć się brania czegoś od obcych, więc nie zaproponuje. Dosiadł się do niej ze stęknięciem i zaczął szukać w kieszeni zapalniczki. Coś nie mógł jej dziś znaleźć, musiała wpaść naprawdę głęboko.
 Po kilku minutach przetrząsania kieszeni doszedł do wniosku, że jej nie ma. Pewnie wypadłą mu gdzieś po drodze. Spojrzał więc ze smutkiem na cienkiego papierosa i westchnął.
 ‒ Zapalniczkę? ‒ spytała siedząca obok dziewczynka, w ogóle na niego nie patrząc. Wyciągała w jego stronę rękę z dokładnie taką samą zapalniczką, której dziś ze sobą nie miał.
 ‒ Skąd ją masz? ‒ zapytał.
 ‒ Z pola ‒ ruchem głowy wskazała rozciągającą się przed nimi łąkę. ‒ Znalazłam chwilę temu.
 Bartosz wziął od niej przedmiot i obejrzał go dokładnie. Otworzył nieco szerzej swoje małe oczka ‒ spód zapalniczki ozdabiały czarne, grube jak on sam litery ‒ B.S. Bartosz Sęp. To była jego zapalniczka, którą miał przy sobie, odkąd zaczął pracę w MPK. Opisał ją, bo koledzy lubili podbierać zapalniczki, mówiąc, że należą do nich. Co prawda zdało się to na nic, bo po wpisaniu inicjałów i tak to robili, ale przynajmniej próbował się obronić.
 Teraz wreszcie te litery znalazły jakieś zastosowanie. Zachodził w głowę, jak to możliwe, że ta dziewczynka ją ma, bo jeszcze wczoraj wieczorem wychodził zapalić na balkon, i podpalał fajkę dokładnie z tej zapalniczki.
 Zrobiło mu się dziwnie. Jakby nie wiedział czegoś bardzo ważnego. Podpalił więc papierosa i zaciągnął się głęboko. No, od razu lepiej.
 ‒ Co ty tu właściwie robisz? ‒ spytał dziewczynki, żeby jakoś zacząć rozmowę.
 ‒ W tej chwili oglądam zachód słońca ‒ powiedziała spokojnie. ‒ A tak w ogóle to wyprowadzam psa.
 Bartosz zmarszczył brwi.
 ‒ To jest wschód słońca ‒ poprawił ją, bo jego rozległa wiedza przyrodnicza ze studiów pozwalała na w miarę szybką identyfikację stron świata, a także pór dnia i związanych z nimi ruchów słońca.
 ‒ Nie, w tych stronach to zachód ‒ odrzekła, kręcąc głową. Machała przez chwilę nogami, po czym zeskoczyła z ławki, i ruszyła w stronę pola. Odwróciła się tylko, by zawołać psa, średniej wielkości owczarka. 
 ‒ No chodź, Louise! 
 Po czym, zwracając się do kierowcy, rzuciła:
 ‒ To cześć. Widzimy się jutro!
 I odbiegła w podskokach przez pole.

 Następnego dnia Bartosz przyjechał na miejsce o tej samej godzinie co zawsze i na ławce znów siedziała ta dziewczynka. Blond włosy miała zaplecione w warkoczyki i znów towarzyszył jej pies. Spod zmrużonych powiek obserwowała słońce. 
 ‒ Cześć, Bartek. Czekałyśmy na ciebie ‒ powiedziała, nie patrząc na niego. 
 Zatrzymał się w pół kroku. Nie przypominał sobie, by jej się przedstawiał. Swoimi grubymi jak parówki palcami wyciągnął z paczki jednego papierosa.
 ‒ Oszczędź sobie szukania ‒ dodała spokojnie, podając mu zapalniczkę. Tę samą, którą dała mu wczoraj. Niepewnie ją od niej wziął i podpalił fajkę.
 ‒ Czemu spacerujesz tak wcześnie rano?
 ‒ Bartek, jest po południu, kiedy to wreszcie zrozumiesz ‒ powiedziała, kręcąc głową z westchnieniem, jakby to on miał tutaj dziesięć lat.
 Wiedział, że dzieci mają bujną wyobraźnię, postanowił więc tego nie komentować.
 ‒ Jak masz na imię? ‒ spytał jej zamiast tego.
 ‒ Przecież dobrze wiesz ‒ odpowiedziała. 
 Bartosz zaczynał czuć się w jej towarzystwie głupio i dziwnie, mniej więcej tak, jak czuł się, kiedy któregoś razu pomylił trasę i pojechał gdzie indziej. Czuł wtedy, że spoczywa na nim odpowiedzialność, i że zawalił. Przez spotkania z tym dzieckiem wciąż zawalał, bo ona wciąż znajdywała jego zapalniczkę, którą przecież zawsze miał w kieszeni. Jak to się działo?
 ‒ Słuchaj, mała, ty mnie jakoś wkręcasz ‒ zdenerwował się i rzekł, sapiąc. ‒ Czemu znajdujesz tę zapalniczkę? To jakaś podróba czy co?
 ‒ Czy muszę przypominać ci, co zrobiłeś? ‒ powiedziała z irytacją w głosie, po czym zeskoczyła z ławki i wołając psa, pobiegła w stronę pola. 
 Bartosz zamrugał kilkukrotnie, jak kierunkowskaz autobusu, gdy długo stał na skrzyżowaniu. Jasny gwint, co tu się działo? Przecież nic nie zrobił od czasu, kiedy zapomniał wyłączyć świateł i padł mu akumulator. Czy o to mogło chodzić dziewczynce? Ale skąd by niby o tym wiedziała? Miał dość tej jej tajemniczości, a znał ją dopiero od dwóch dni. Postanowił, że gdy wróci do domu, stworzy wielki plan.
 I tak też zrobił. Zarwał całą nockę, to znaczy cały dzień, który normalnie przeznaczyłby na spanie, i zajął się przygotowaniem planu. Wyjął z szuflady biurka notes MPK i długopis MPK, które dostał, gdy zaczął tam pracę, i na pierwszej stronie napisał wielkimi literami: RANA. Po chwili przyszło mu do głowy, że mógł napisać „poranki”, ale czuł, że rana to też dobra forma. Jego humanistyczna dusza podpowiadała mu, że „r” na początku jest bardziej agresywne (Bartosz był aż nadto uległy), a krótkość wyrazu wpływa na konkretyzację planów.
 Zapisał pod spodem następujące słowa:
 ‒ zapalniczka
 ‒ fajki
 ‒ wschud/zachud
 ‒ w co ta mała ze mną pogrywa?
 ‒ pies
 ‒ klóczyki do ałtobusu
 To było wszystko, co wydało mu się powiązane z tą historią. Po długim namyśle wykreślił klóczyki i fajki, bo chyba nie miały większego znaczenia dla sprawy. Zdawać by się mogło, że pies też nie, ale instynkt podpowiadał Bartoszowi, że on będzie jeszcze ważny.
 Westchnął. Nie wiedział, co z tym fantem zrobić ‒ w jego głowie panowała totalna pustka, wypełniona głuchą ciszą. Po raz kolejny zaczął zastanawiać się, czy to możliwe, że po studiach zaczął głupieć. Hyba nie, prawda?
 Wreszcie, po kreśleniu na kartce strzałek i odnośników i  rozmyślaniach długich jak codzienna trasa, w głowie rozbłysł mu pomysł, jasny jak długie światła, których niezwykle często używał. Jeśli dla dziewczynki wschód jest zachodem, to w takim razie może coś zmieni się, jeśli zobaczy  j e j  wschód? Nie wiedział, do czego może to doprowadzić. Takie odkrywcze kroki nie były w jego stylu. Dotarło do niego jednak, że raz się żyje, i nie namyślając się długo, wsiadł do samochodu, którego prawie nie używał (był to malutki Fiat 500), i ruszył w swą codzienną trasę ‒ zamiast o piątej rano, o piątej po południu. Czuł jeszcze większy dreszczyk ekscytacji niż zwykle. Przed wyjściem z domu sprawdził, czy ma w kieszeni zapalniczkę ‒ tkwiła tam, zupełnie nienaruszona.
 Mknął przez puste drogi z prędkością, przy jakiej jego stary samochód powoli tracił oddech, a gdy wreszcie dojechał na miejsce, zobaczył coś, co sprawiło, że on sam stracił oddech.
 Pole, dotąd zawsze zaorane, bez żadnych wyrośniętych kwiatów, tym razem było pełne jakiejś zieleniny (średnio mu poszły te studia, bo nie wiedział, jakiej). Nie miał pojęcia, jak to możliwe ‒ nie pomylił przecież trasy, znał ją na pamięć. Z tego jednak, co wiedział o roślinach, nie rosły tak szybko. Kwiaty w jego domu potrzebowały znacznie więcej czasu.
 Bartosz niepewnie zbliżył się do pola. Stanął na jego skraju i rozejrzał się wkoło. Jak okiem sięgnąć, nie było nigdzie dziewczynki.
 Wyciągnął z kieszeni papierosa i zapalniczkę i zapalił go. Rozglądał się i rozglądał, ale poza tym polem nie ujrzał nic niezwykłego.
 Nagle usłyszał szczeknięcie i podskoczył przerażony. Obok niego siedział znajomy już owczarek. Bartosz schylił się, żeby go pogłaskać, i dostrzegł, że na obroży ma zawieszkę z napisem „Los”. Dziwne, wydawało mu się, że dziewczynka woła Louise…
 Zmarszczył brwi, wstał, i ruszył w stronę samochodu. Odjeżdżał stamtąd zatopiony we własnych myślach. Był w nich zatopiony tak głęboko, że nie zauważył ognia, który zaczął tlić się na skraju pola, napoczętego przez popiół z papierosa. Nie zauważył też, że nie ma ze sobą swojej zapalniczki, którą upuścił, gdy wystraszyło go szczeknięcie psa.

 Bartosz nigdy nie był spostrzegawczy, ale tym razem jego gapowatość zostawi po sobie ślad. Bo z rana, z rana we wsi był pożar, przeczytać będzie można później w lokalnych gazetach. A zapalniczkę znajdzie dziewczynka, i nic nikomu nie powie, i tylko Bartosz będzie mógł połączyć fakty, jak łączy się w pracy nocnego kierowcy dzień z nocą.