Bartosz nie znosił
swoich nocnych jazd autobusem, bo uważał, że oferta z reklamy ominęła jego
oczekiwania łukiem prawie tak szerokim, jak ten, który był zmuszony robić
codziennie na rondzie, gdy jeździł długim autobusem. Płacili mu za to tyle, co
kot napłakał, a nocki musiał odsypiać w dzień, co wykluczało mu potencjalny
czas na wyjście ze znajomymi. Na szczęście nie miał znajomych, więc nie bolało
go to aż tak, ale jednak nie mógł też robić innych rzeczy w ciągu dnia ‒ na
przykład oglądać telewizji czy chodzić do kina.
Z zawodu był tak naprawdę nikim, bo w liceum
wybrał profil humanistyczny, a że było to słabe liceum, dostał się na
beznadziejne studia o nazwie „Przyrodoznastwo i filozofia przyrody”, na których
było całkiem ciekawie, ale o pracę później było ciężko. Młody, dwudziestoletni
Bartosz wizjoner, który lubił spędzać wieczory obserwując zachody słońca,
został bez pracy i z garstką pieniędzy od rodziny, która odwróciła się od
niego, gdy poszedł na ten idiotyczny uniwersytet. Zaczął więc szukać jakiegoś
stałego zatrudnienia i któregoś razu wpadł na reklamę pracy w autobusie.
Obiecywali wysokie wynagrodzenie (uwierzył im,
bo jego starsza siostra, nauczycielka, zarabiała mniej), dobrą atmosferę i
kontakt z ludźmi. Bartoszowi brakowało kontaktu z ludźmi, więc najszybciej jak
mógł zadzwonił do MPK, by umówić się na rozmowę o pracę. Oczywiście najpierw
musiał wyrobić sobie mnóstwo uprawnień, ale gdy już tego dokonał, mógł wreszcie
zacząć jeździć.
Pracował na nocną zmianę, bo płacili za to
odrobinę więcej. W tygodniu jeździł autobusami od północy do piątej rano, a w
weekendy zaczynał o 22 i kończył o szóstej, oczywiście z przerwą. Czasami
dorabiał sobie jako kierowca autokarów wycieczkowych, ale rzadko miał ku temu
okazję. Żył więc skromnie w maleńkim mieszkaniu w Lublinie, a codzienną
rzeczywistość umilały mu krzyki narodowców i kiboli z podwórka. Nie mieszkał w
najlepszej dzielnicy tego miasta.
Praca była czymś, co go nudziło, ale
jednocześnie lubił ten dreszczyk emocji, który przebiegał po jego plecach, gdy
zagłębiał się w paszczę nocy i mknął pustymi ulicami. To była jakaś linia
podmiejska, więc na większości drogi nie było nawet porządnych latarni. Bartosz
włączał długie światła i wypatrywał saren lub dzików, w nadziei, że zwierzęta
jakoś zniszczą jego rutynę, wedrą się do niej jak żule z butelkami piwa
wpadający do autobusu i rozlewający alkohol na podłodze. Jednak nic z tego.
Sarna przed autobusem nie przemknęła mu nigdy.
Na końcu trasy znajdowała się malutka pętla,
podupadający sklep spożywczo-monopolowy i pola. O odpowiedniej porze roku
Bartosz dojeżdżał na miejsce akurat w chwili wschodu słońca ‒ w przerwie siadał
na ławce, palił tanie papierosy i patrzył na wznoszący się coraz wyżej
pomarańczowy okrąg na tle różowego nieba. Nie umiał opisywać nieba, ale
przyjemnie się na nie patrzyło, tonąc w cykaniu świerszczy i odgłosie
uruchamiania silnika autobusu.
Któregoś dnia, gdy dojechał na miejsce, mimo
braku przebiegającej sarny stało się coś wyjątkowego. Na ławce na przystanku
siedziała dziewczynka z psem.
Na oko miała może dziesięć lat. Bartosz nie
znał się na dzieciach i zastanawiał się, czy zaproponować jej fajkę, czy to
jednak jeszcze za wcześnie. Po chwili uznał, że i tak nie powinna uczyć się
brania czegoś od obcych, więc nie zaproponuje. Dosiadł się do niej ze
stęknięciem i zaczął szukać w kieszeni zapalniczki. Coś nie mógł jej dziś
znaleźć, musiała wpaść naprawdę głęboko.
Po kilku minutach przetrząsania kieszeni
doszedł do wniosku, że jej nie ma. Pewnie wypadłą mu gdzieś po drodze. Spojrzał
więc ze smutkiem na cienkiego papierosa i westchnął.
‒ Zapalniczkę? ‒ spytała siedząca obok
dziewczynka, w ogóle na niego nie patrząc. Wyciągała w jego stronę rękę z
dokładnie taką samą zapalniczką, której dziś ze sobą nie miał.
‒ Skąd ją masz? ‒ zapytał.
‒ Z pola ‒ ruchem głowy wskazała rozciągającą
się przed nimi łąkę. ‒ Znalazłam chwilę temu.
Bartosz wziął od niej przedmiot i obejrzał go
dokładnie. Otworzył nieco szerzej swoje małe oczka ‒ spód zapalniczki ozdabiały
czarne, grube jak on sam litery ‒ B.S. Bartosz Sęp. To była jego zapalniczka,
którą miał przy sobie, odkąd zaczął pracę w MPK. Opisał ją, bo koledzy lubili
podbierać zapalniczki, mówiąc, że należą do nich. Co prawda zdało się to na
nic, bo po wpisaniu inicjałów i tak to robili, ale przynajmniej próbował się
obronić.
Teraz wreszcie te litery znalazły jakieś
zastosowanie. Zachodził w głowę, jak to możliwe, że ta dziewczynka ją ma, bo
jeszcze wczoraj wieczorem wychodził zapalić na balkon, i podpalał fajkę
dokładnie z tej zapalniczki.
Zrobiło mu się dziwnie. Jakby nie wiedział
czegoś bardzo ważnego. Podpalił więc papierosa i zaciągnął się głęboko. No, od
razu lepiej.
‒ Co ty tu właściwie robisz? ‒ spytał
dziewczynki, żeby jakoś zacząć rozmowę.
‒ W tej chwili oglądam zachód słońca ‒ powiedziała
spokojnie. ‒ A tak w ogóle to wyprowadzam psa.
Bartosz zmarszczył brwi.
‒ To jest wschód słońca ‒ poprawił ją, bo jego
rozległa wiedza przyrodnicza ze studiów pozwalała na w miarę szybką
identyfikację stron świata, a także pór dnia i związanych z nimi ruchów słońca.
‒ Nie, w tych stronach to zachód ‒ odrzekła,
kręcąc głową. Machała przez chwilę nogami, po czym zeskoczyła z ławki, i
ruszyła w stronę pola. Odwróciła się tylko, by zawołać psa, średniej wielkości
owczarka.
‒ No chodź, Louise!
Po czym, zwracając się do kierowcy, rzuciła:
‒ To cześć. Widzimy się jutro!
I odbiegła w podskokach przez pole.
Następnego dnia Bartosz przyjechał na miejsce
o tej samej godzinie co zawsze i na ławce znów siedziała ta dziewczynka. Blond
włosy miała zaplecione w warkoczyki i znów towarzyszył jej pies. Spod
zmrużonych powiek obserwowała słońce.
‒ Cześć, Bartek. Czekałyśmy na ciebie ‒ powiedziała,
nie patrząc na niego.
Zatrzymał się w pół kroku. Nie przypominał
sobie, by jej się przedstawiał. Swoimi grubymi jak parówki palcami wyciągnął z
paczki jednego papierosa.
‒ Oszczędź sobie szukania ‒ dodała spokojnie,
podając mu zapalniczkę. Tę samą, którą dała mu wczoraj. Niepewnie ją od niej
wziął i podpalił fajkę.
‒ Czemu spacerujesz tak wcześnie rano?
‒ Bartek, jest po południu, kiedy to wreszcie
zrozumiesz ‒ powiedziała, kręcąc głową z westchnieniem, jakby to on miał tutaj
dziesięć lat.
Wiedział, że dzieci mają bujną wyobraźnię,
postanowił więc tego nie komentować.
‒ Jak masz na imię? ‒ spytał jej zamiast tego.
‒ Przecież dobrze wiesz ‒ odpowiedziała.
Bartosz zaczynał czuć się w jej towarzystwie
głupio i dziwnie, mniej więcej tak, jak czuł się, kiedy któregoś razu pomylił
trasę i pojechał gdzie indziej. Czuł wtedy, że spoczywa na nim
odpowiedzialność, i że zawalił. Przez spotkania z tym dzieckiem wciąż zawalał,
bo ona wciąż znajdywała jego zapalniczkę, którą przecież zawsze miał w
kieszeni. Jak to się działo?
‒ Słuchaj, mała, ty mnie jakoś wkręcasz ‒ zdenerwował
się i rzekł, sapiąc. ‒ Czemu znajdujesz tę zapalniczkę? To jakaś podróba czy
co?
‒ Czy muszę przypominać ci, co zrobiłeś? ‒ powiedziała
z irytacją w głosie, po czym zeskoczyła z ławki i wołając psa, pobiegła w
stronę pola.
Bartosz zamrugał kilkukrotnie, jak
kierunkowskaz autobusu, gdy długo stał na skrzyżowaniu. Jasny gwint, co tu się
działo? Przecież nic nie zrobił od czasu, kiedy zapomniał wyłączyć świateł i
padł mu akumulator. Czy o to mogło chodzić dziewczynce? Ale skąd by niby o tym
wiedziała? Miał dość tej jej tajemniczości, a znał ją dopiero od dwóch dni.
Postanowił, że gdy wróci do domu, stworzy wielki plan.
I tak też zrobił. Zarwał całą nockę, to znaczy
cały dzień, który normalnie przeznaczyłby na spanie, i zajął się przygotowaniem
planu. Wyjął z szuflady biurka notes MPK i długopis MPK, które dostał, gdy
zaczął tam pracę, i na pierwszej stronie napisał wielkimi literami: RANA. Po
chwili przyszło mu do głowy, że mógł napisać „poranki”, ale czuł, że rana to
też dobra forma. Jego humanistyczna dusza podpowiadała mu, że „r” na początku
jest bardziej agresywne (Bartosz był aż nadto uległy), a krótkość wyrazu wpływa
na konkretyzację planów.
Zapisał pod spodem następujące słowa:
‒ zapalniczka
‒ fajki
‒ wschud/zachud
‒ w co ta mała ze mną pogrywa?
‒ pies
‒ klóczyki do ałtobusu
To było wszystko, co wydało mu się powiązane z
tą historią. Po długim namyśle wykreślił klóczyki i fajki, bo chyba nie miały
większego znaczenia dla sprawy. Zdawać by się mogło, że pies też nie, ale
instynkt podpowiadał Bartoszowi, że on będzie jeszcze ważny.
Westchnął. Nie wiedział, co z tym fantem
zrobić ‒ w jego głowie panowała totalna pustka, wypełniona głuchą ciszą. Po raz
kolejny zaczął zastanawiać się, czy to możliwe, że po studiach zaczął głupieć.
Hyba nie, prawda?
Wreszcie, po kreśleniu na kartce strzałek i
odnośników i rozmyślaniach długich jak codzienna trasa, w głowie rozbłysł
mu pomysł, jasny jak długie światła, których niezwykle często używał. Jeśli dla
dziewczynki wschód jest zachodem, to w takim razie może coś zmieni się, jeśli
zobaczy j e j wschód? Nie wiedział, do czego może to doprowadzić.
Takie odkrywcze kroki nie były w jego stylu. Dotarło do niego jednak, że raz
się żyje, i nie namyślając się długo, wsiadł do samochodu, którego prawie nie używał
(był to malutki Fiat 500), i ruszył w swą codzienną trasę ‒ zamiast o piątej
rano, o piątej po południu. Czuł jeszcze większy dreszczyk ekscytacji niż
zwykle. Przed wyjściem z domu sprawdził, czy ma w kieszeni zapalniczkę ‒ tkwiła
tam, zupełnie nienaruszona.
Mknął przez puste drogi z prędkością, przy
jakiej jego stary samochód powoli tracił oddech, a gdy wreszcie dojechał na
miejsce, zobaczył coś, co sprawiło, że on sam stracił oddech.
Pole, dotąd zawsze zaorane, bez żadnych
wyrośniętych kwiatów, tym razem było pełne jakiejś zieleniny (średnio mu poszły
te studia, bo nie wiedział, jakiej). Nie miał pojęcia, jak to możliwe ‒ nie
pomylił przecież trasy, znał ją na pamięć. Z tego jednak, co wiedział o
roślinach, nie rosły tak szybko. Kwiaty w jego domu potrzebowały znacznie
więcej czasu.
Bartosz niepewnie zbliżył się do pola. Stanął
na jego skraju i rozejrzał się wkoło. Jak okiem sięgnąć, nie było nigdzie
dziewczynki.
Wyciągnął z kieszeni papierosa i zapalniczkę i
zapalił go. Rozglądał się i rozglądał, ale poza tym polem nie ujrzał nic
niezwykłego.
Nagle usłyszał szczeknięcie i podskoczył
przerażony. Obok niego siedział znajomy już owczarek. Bartosz schylił się, żeby
go pogłaskać, i dostrzegł, że na obroży ma zawieszkę z napisem „Los”. Dziwne,
wydawało mu się, że dziewczynka woła Louise…
Zmarszczył brwi, wstał, i ruszył w stronę
samochodu. Odjeżdżał stamtąd zatopiony we własnych myślach. Był w nich
zatopiony tak głęboko, że nie zauważył ognia, który zaczął tlić się na skraju
pola, napoczętego przez popiół z papierosa. Nie zauważył też, że nie ma ze sobą
swojej zapalniczki, którą upuścił, gdy wystraszyło go szczeknięcie psa.
Bartosz nigdy nie był spostrzegawczy, ale tym
razem jego gapowatość zostawi po sobie ślad. Bo z rana, z rana we wsi był
pożar, przeczytać będzie można później w lokalnych gazetach. A zapalniczkę
znajdzie dziewczynka, i nic nikomu nie powie, i tylko Bartosz będzie mógł
połączyć fakty, jak łączy się w pracy nocnego kierowcy dzień z nocą.