Podkład: Glass Animals, Life Itself
Agnieszka
z namaszczeniem pociągnęła lakierem po paznokciu serdecznego palca prawej ręki.
Wprawdzie trochę wyjechała na skórę, ale hej, kogo to obchodzi. Odsunęła lekko
dłoń, żeby podziwiać efekt swojej pracy (i wstania o godzinę wcześniej).
Wczoraj na przecenie zdobyła lakier w intensywnym, pięknym kolorze fuksji.
To
był naprawdę ładny kolor.
Agnieszka
ostrożnie położyła dłoń z powrotem na blacie biurka i jednym, zamaszystym
(trochę za bardzo, lakier prysnął na drewniany blat biurka) pociągnięciem pomalowała
ostatni palec, mały. W tle leciała jazzowa płyta puszczona z laptopa, z
darmowej wersji Spotify, bo Agnieszka postanowiła wykorzystywać teraz każdą
sekundę życia, a malowanie paznokci było idealną okazją, aby puścić sobie
artystyczną, elitarną, intelektualną, trochę snobistyczną, trochę hipsterską
(„och, tak, w wolnym czasie słucham jazzu, bardzo lubię”) muzykę jazzową. Nie była taka super, jak dziewczynie
się kiedyś wydawało, ale no, to dopiero jedna płyta, prawda?
Agnieszka
dystyngowanym gestem sięgnęła po filiżankę kawy, próbując nie uszkodzić
starannie wykonanego manikiuru. Prawie opluła się gorącym napojem (bez cukru,
bo przecież wszyscy jesteśmy uzależnieni od cukru, a wielkie koncerny tylko
zacierają ręce), więc zrezygnowała z picia. Posiedziała chwilę, patrząc na
bloki za oknem. Dziwnie siedziało się tak bezczynnie, bez próby wypełnienia
czasu jakąś produktywną czynnością Dobra, nawet nieźle. Ostatnio czytala o
mindfulness i o skupieniu na teraźniejszości, bez ciągłej gonitwy. Agnieszka
spróbowała wczuć się w tę chwilę, w słońce mozolnie pnące się po niebie, w
złote, lekko przykurzone światło, w smród lakieru. No, całkiem nieźle. Miło tak
się zatrzymać właściwie.
Matka
bezpardonowo wdarła się do jej pokoju.
–
Jezu, jak tu śmierdzi – wygłosiła równie bezpardonowo. – Nie idziesz do pracy?
Agnieszka
z godnością chwyciła filiżankę z kawą, chociaż nie zamierzała jej pić.
–
Jest środa, mam na dziesiątą.
–
Jest wtorek.
–
Kurwa – rzekła Agnieszka z wdziękiem.
Matka
westchnęła i przezornie zamknęła drzwi.
Agnieszka
przystąpiła do działania. Bez przekonania zamachała obiema rękoma, usiłując
doprowadzić do szybszego wyschnięcia lakieru, upiła wielki łyk kawy, stłumiła
krzyk bólu, rzuciła się w stronę butelki z wodą, żeby ocalić oparzony przełyk i
z rozpędu wypadła ze swojego pokoju. Matka obserwowała ją znad krzyżówki,
patrząc, jak jedną ręką wklepuje podkład, drugą nakłada tusz, później wydobywa
z szafy torbę (spakowaną, dzięki Bogu), wrzuca do niej telefon i efektownym
ślizgiem leci po buty.
–
Nie zdążysz – rzuciła matka, patrząc na zegar.
Agnieszka
z trudem powstrzymała się, żeby pokazać jej figę i trzymając płaszcz w jednej
dłoni, wypadła z mieszkania, lecąc na przystanek. Nie miała samochodu,
oczywiście. Z tej samej przyczyny, dla której w wieku dwudziestu pięciu lat nadal
mieszkała z matką.
Z
lekką nostalgią wspomniała powzięte dwa lata temu postanowienie, aby po
studiach koniecznie, ale to koniecznie wyprowadzić się z domu. Na tej samej
liście było też postanowienie zastąpienia kawy zieloną herbatą, więc może nie
powinna traktować jej zbyt poważnie.
Dopiero
w autobusie Agnieszce udało się odetchnąć i oszacować straty. Przejrzała się w
lusterku, poślinionym palcem starła odbity pod oczami, mokry tusz, odkryła, że
zapomniała podpasek (zaczynała właśnie czwarty dzień okresu), i że wzdłuż
jednego ze świeżo pomalowanych paznokci ciągnie się wyryta przez lakier dziura.
Reszta wyglądała jednak całkiem znośnie. Agnieszka westchnęła, zerkając na
tablicę z rozkładem jazdy, a później kierowcę, jakby próbując ponaglić go
wzrokiem. Wyjęła telefon, żeby przejrzeć Instagrama, przescrollowała przez
ostatnie kilkadziesiąt postów (estetyczne wnętrza, estetyczne jedzenie,
estetyczna nauka, estetyczne podróże, estetyczne książki, estetyczni ludzie,
inspirujące posty postulujące zatrzymanie się, docenienie momentu, poznawanie
świata i walkę ze zmianą klimatyczną), poczuła drobne ukłucie zazdrości (ani
jej mieszka… pokój, ani jedzenie, ani toporna nauka francuskiego, ani wygląd
nie były szczególnie estetyczne, pogięte książki wypożyczała z osiedlowej
biblioteki, a jej walka ze zmianą klimatyczną ograniczała się do „mniejszego
spożycia mięsa”, które kończyło się w momencie, gdy wracała do domu o
dziewiętnastej i zastawała podstępnie zostawionego przez mamę schabowego; nawet
estetyczne zdjęcia wegańskich zup nie stanowiły dobrej motywacji do namaczania
soczewicy, gdy obok leżał cholerny kotlet, gotowy do podgrzania) i wcale nie
drobne ukłucie paniki, gdy zobaczyła pozostały procent baterii. Ładowarki
oczywiście też nie wzięła.
Szybko
przejrzała Facebooka, dobiła się błyskotliwym, zabawnym postem polubionego
dziennikarza kulturalnego i zdjęciem z konferencji znajomego, który właśnie
założył startup (nigdy go nie lubiła, nadęty buc), po czym zablokowała telefon.
Trzydzieści
minut intensywnego wpatrywania się w elektroniczny rozkład jazdy i powoli
sunącą kropkę później, Agnieszka wysiadła na swoim przystanku, uznała, że i tak
jest beznadziejnie spóźniona, więc zaszła jeszcze kupić lunchbox (z bezmięsnych
została tylko sałatka z fetą) i za drogą kawę. Podczas jazdy windą na piętro
działu marketingu zrobiło jej się jednak trochę głupio, bo wparować spóźniona
prawie czterdzieści minut, ostentacyjnie trzymając jedzenie w ręku to trochę
słabo, więc wcisnęła plastikowe pudełko do torby. Plastik, pomyślała. Wyspy na
oceanach.
Cholera.
Wpadła
do biura, wygłosiła kwiecisty monolog przepraszający, przetrzymała ostre
osztorcowanie (szefowa), chichot (kochani koleżanki i koledzy), usiadła za
swoim biurkiem, wydobyła z torby laptopa, wydobyła telefon, wydobyła
chusteczki, żeby uratować torbę przed wylanym sosem czosnkowym dołączonym do
sałatki.
–
To nie jest mój dzień – powiedziała.
Karina
uśmiechnęła się współczująco i podsunęła jej drugą paczkę chusteczek.
–
Czasem tak jest.
W
ciągu dnia Agnieszka doszła do kilku konkluzji.
Na
prezentacji nowego projektu reklamy doszła do wniosku, że praca w marketingu
też bywa, wbrew pozorom, średnio estetyczna.
Podczas
przerwy odkryła, że sałatka z fetą to nie jest dobry obiad (i zmarnowała tyle
plastiku!).
Skonstatowała,
że jej znajomość francuskiego po miesiącu nauki to jakiś żart.
I
że ma krzywo pomalowane paznokcie.
Ale
za to dwie dobre dusze pożyczyły jej podpaski i powerbanka, w końcu dograli
termin wspólnego drinka, a ktoś powiedział, że fuksja pasuje do jej cery (z
klasą ignorując paskudne rysy na pomalowanych paznokciach).
Więc
nie było źle.
Nie
było źle.
Około
szesnastej Agnieszka spakowała swoje rzeczy. Wcisnęła kubek z kawą do kosza,
zanurkowała po niego z powrotem, zdjęła plastikową pokrywkę i wrzuciła ją do
odpowiedniego, żółtego pojemnika. Razem z Kariną wyszły przed budynek, rozstały
się na parkingu (niektórzy dorośli mają samochody) i Agnieszka samotnie ruszyła
w stronę przystanku („nie, nie, nie musisz mnie odwozić, co ty” niestety
zadziałało za pierwszym razem). Stanęła pod wiatą, obok kilkorga nerwowych
ludzi. Wyjęła naładowany telefon i odruchowo zajrzała na Instagrama. Koleżanka
pokazywała efekty swojej sesji zdjęciowej w industrialnych, surowych wnętrzach
jakiejś porzuconej fabryki, w dobijająco stylowym zestawie. Agnieszka poczytała
parę postów o etycznym kupowaniu ubrań, udzielaniu się w wolontariacie, zakładaniu
własnej firmy, backpackowych podróżach, odnajdywaniu piękna w sobie i o innych
rzeczach, których nie robiła, a powinna. Przejrzała snapy, parę z imprez, parę
z dietetycznych śniadań czy odbić w lustrze. Lustrze we własnym mieszkaniu. Z
dobrym makijażem, a nie krzywo nałożonym tuszem czy średnio dobranym podkładem.
Agnieszka poczuła ostre igiełki zazdrości. A potem zrobiło jej się przykro.
Cóż.
Przynajmniej już segreguje śmieci.
Ta
myśl niespodziewanie tak ją rozbawiła, że musiała przygryźć wargę, żeby się nie
roześmiać. O Jezu. No, nie idzie jej trochę.
Agnieszka
zerknęła na rozkład. Rozluźniła nieco ramiona. Miała jeszcze pięć minut. Przez
chwilę chciała wyjąć z torby słuchawki, włączyć audiobooka albo posłuchać
muzyki, ale nie zrobiła tego. Zamiast tego wrzuciła telefon do pachnącej
czosnkiem torby i rozejrzała się dookoła. Słońce o tej porze powoli zmierzało
już na zachód, ale wciąż było zupełnie jasno. Światło kładło się miękkimi,
złocistymi, poziomymi promieniami na chodniku i barwiło brudną szybę
przystankowej wiaty. Kobieta na reklamie błyskała pięknym, białym uśmiechem. Wokół
rozlegał się szum samochodów i dudnienie kilku tramwajów. Jakiś młody mężczyzna
spełnił swój obywatelski obowiązek i wrzucił papier po kanapce do właściwego
pojemnika. Dziewczynka targająca ogromny futerał na instrument stanęła przy
rozkładzie jazdy i przyjrzała mu się ze zmarszczonym czołem. Starsza pani na
ławce rechotała, rozmawiając przez telefon. Powiał wiatr. Pachniało wiosną i tajskim
jedzeniem.
Agnieszka
uśmiechnęła się i spojrzała na swoje dłonie.
Ale
kolor był naprawdę ładny.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz