13 marca 2019

Life Itself

Podkład: Glass Animals, Life Itself

Agnieszka z namaszczeniem pociągnęła lakierem po paznokciu serdecznego palca prawej ręki. Wprawdzie trochę wyjechała na skórę, ale hej, kogo to obchodzi. Odsunęła lekko dłoń, żeby podziwiać efekt swojej pracy (i wstania o godzinę wcześniej). Wczoraj na przecenie zdobyła lakier w intensywnym, pięknym kolorze fuksji.
To był naprawdę ładny kolor.
Agnieszka ostrożnie położyła dłoń z powrotem na blacie biurka i jednym, zamaszystym (trochę za bardzo, lakier prysnął na drewniany blat biurka) pociągnięciem pomalowała ostatni palec, mały. W tle leciała jazzowa płyta puszczona z laptopa, z darmowej wersji Spotify, bo Agnieszka postanowiła wykorzystywać teraz każdą sekundę życia, a malowanie paznokci było idealną okazją, aby puścić sobie artystyczną, elitarną, intelektualną, trochę snobistyczną, trochę hipsterską („och, tak, w wolnym czasie słucham jazzu, bardzo lubię”)  muzykę jazzową. Nie była taka super, jak dziewczynie się kiedyś wydawało, ale no, to dopiero jedna płyta, prawda?
Agnieszka dystyngowanym gestem sięgnęła po filiżankę kawy, próbując nie uszkodzić starannie wykonanego manikiuru. Prawie opluła się gorącym napojem (bez cukru, bo przecież wszyscy jesteśmy uzależnieni od cukru, a wielkie koncerny tylko zacierają ręce), więc zrezygnowała z picia. Posiedziała chwilę, patrząc na bloki za oknem. Dziwnie siedziało się tak bezczynnie, bez próby wypełnienia czasu jakąś produktywną czynnością Dobra, nawet nieźle. Ostatnio czytala o mindfulness i o skupieniu na teraźniejszości, bez ciągłej gonitwy. Agnieszka spróbowała wczuć się w tę chwilę, w słońce mozolnie pnące się po niebie, w złote, lekko przykurzone światło, w smród lakieru. No, całkiem nieźle. Miło tak się zatrzymać właściwie.
Matka bezpardonowo wdarła się do jej pokoju.
– Jezu, jak tu śmierdzi – wygłosiła równie bezpardonowo. – Nie idziesz do pracy?
Agnieszka z godnością chwyciła filiżankę z kawą, chociaż nie zamierzała jej pić.
– Jest środa, mam na dziesiątą.
– Jest wtorek.
– Kurwa – rzekła Agnieszka z wdziękiem.
Matka westchnęła i przezornie zamknęła drzwi.
Agnieszka przystąpiła do działania. Bez przekonania zamachała obiema rękoma, usiłując doprowadzić do szybszego wyschnięcia lakieru, upiła wielki łyk kawy, stłumiła krzyk bólu, rzuciła się w stronę butelki z wodą, żeby ocalić oparzony przełyk i z rozpędu wypadła ze swojego pokoju. Matka obserwowała ją znad krzyżówki, patrząc, jak jedną ręką wklepuje podkład, drugą nakłada tusz, później wydobywa z szafy torbę (spakowaną, dzięki Bogu), wrzuca do niej telefon i efektownym ślizgiem leci po buty.
– Nie zdążysz – rzuciła matka, patrząc na zegar.
Agnieszka z trudem powstrzymała się, żeby pokazać jej figę i trzymając płaszcz w jednej dłoni, wypadła z mieszkania, lecąc na przystanek. Nie miała samochodu, oczywiście. Z tej samej przyczyny, dla której w wieku dwudziestu pięciu lat nadal mieszkała z matką.
Z lekką nostalgią wspomniała powzięte dwa lata temu postanowienie, aby po studiach koniecznie, ale to koniecznie wyprowadzić się z domu. Na tej samej liście było też postanowienie zastąpienia kawy zieloną herbatą, więc może nie powinna traktować jej zbyt poważnie.
Dopiero w autobusie Agnieszce udało się odetchnąć i oszacować straty. Przejrzała się w lusterku, poślinionym palcem starła odbity pod oczami, mokry tusz, odkryła, że zapomniała podpasek (zaczynała właśnie czwarty dzień okresu), i że wzdłuż jednego ze świeżo pomalowanych paznokci ciągnie się wyryta przez lakier dziura. Reszta wyglądała jednak całkiem znośnie. Agnieszka westchnęła, zerkając na tablicę z rozkładem jazdy, a później kierowcę, jakby próbując ponaglić go wzrokiem. Wyjęła telefon, żeby przejrzeć Instagrama, przescrollowała przez ostatnie kilkadziesiąt postów (estetyczne wnętrza, estetyczne jedzenie, estetyczna nauka, estetyczne podróże, estetyczne książki, estetyczni ludzie, inspirujące posty postulujące zatrzymanie się, docenienie momentu, poznawanie świata i walkę ze zmianą klimatyczną), poczuła drobne ukłucie zazdrości (ani jej mieszka… pokój, ani jedzenie, ani toporna nauka francuskiego, ani wygląd nie były szczególnie estetyczne, pogięte książki wypożyczała z osiedlowej biblioteki, a jej walka ze zmianą klimatyczną ograniczała się do „mniejszego spożycia mięsa”, które kończyło się w momencie, gdy wracała do domu o dziewiętnastej i zastawała podstępnie zostawionego przez mamę schabowego; nawet estetyczne zdjęcia wegańskich zup nie stanowiły dobrej motywacji do namaczania soczewicy, gdy obok leżał cholerny kotlet, gotowy do podgrzania) i wcale nie drobne ukłucie paniki, gdy zobaczyła pozostały procent baterii. Ładowarki oczywiście też nie wzięła.
Szybko przejrzała Facebooka, dobiła się błyskotliwym, zabawnym postem polubionego dziennikarza kulturalnego i zdjęciem z konferencji znajomego, który właśnie założył startup (nigdy go nie lubiła, nadęty buc), po czym zablokowała telefon.
Trzydzieści minut intensywnego wpatrywania się w elektroniczny rozkład jazdy i powoli sunącą kropkę później, Agnieszka wysiadła na swoim przystanku, uznała, że i tak jest beznadziejnie spóźniona, więc zaszła jeszcze kupić lunchbox (z bezmięsnych została tylko sałatka z fetą) i za drogą kawę. Podczas jazdy windą na piętro działu marketingu zrobiło jej się jednak trochę głupio, bo wparować spóźniona prawie czterdzieści minut, ostentacyjnie trzymając jedzenie w ręku to trochę słabo, więc wcisnęła plastikowe pudełko do torby. Plastik, pomyślała. Wyspy na oceanach.  
Cholera.
Wpadła do biura, wygłosiła kwiecisty monolog przepraszający, przetrzymała ostre osztorcowanie (szefowa), chichot (kochani koleżanki i koledzy), usiadła za swoim biurkiem, wydobyła z torby laptopa, wydobyła telefon, wydobyła chusteczki, żeby uratować torbę przed wylanym sosem czosnkowym dołączonym do sałatki.
– To nie jest mój dzień – powiedziała.
Karina uśmiechnęła się współczująco i podsunęła jej drugą paczkę chusteczek.
– Czasem tak jest.
W ciągu dnia Agnieszka doszła do kilku konkluzji.
Na prezentacji nowego projektu reklamy doszła do wniosku, że praca w marketingu też bywa, wbrew pozorom, średnio estetyczna.
Podczas przerwy odkryła, że sałatka z fetą to nie jest dobry obiad (i zmarnowała tyle plastiku!).
Skonstatowała, że jej znajomość francuskiego po miesiącu nauki to jakiś żart.
I że ma krzywo pomalowane paznokcie.
Ale za to dwie dobre dusze pożyczyły jej podpaski i powerbanka, w końcu dograli termin wspólnego drinka, a ktoś powiedział, że fuksja pasuje do jej cery (z klasą ignorując paskudne rysy na pomalowanych paznokciach).
Więc nie było źle.
Nie było źle.
Około szesnastej Agnieszka spakowała swoje rzeczy. Wcisnęła kubek z kawą do kosza, zanurkowała po niego z powrotem, zdjęła plastikową pokrywkę i wrzuciła ją do odpowiedniego, żółtego pojemnika. Razem z Kariną wyszły przed budynek, rozstały się na parkingu (niektórzy dorośli mają samochody) i Agnieszka samotnie ruszyła w stronę przystanku („nie, nie, nie musisz mnie odwozić, co ty” niestety zadziałało za pierwszym razem). Stanęła pod wiatą, obok kilkorga nerwowych ludzi. Wyjęła naładowany telefon i odruchowo zajrzała na Instagrama. Koleżanka pokazywała efekty swojej sesji zdjęciowej w industrialnych, surowych wnętrzach jakiejś porzuconej fabryki, w dobijająco stylowym zestawie. Agnieszka poczytała parę postów o etycznym kupowaniu ubrań, udzielaniu się w wolontariacie, zakładaniu własnej firmy, backpackowych podróżach, odnajdywaniu piękna w sobie i o innych rzeczach, których nie robiła, a powinna. Przejrzała snapy, parę z imprez, parę z dietetycznych śniadań czy odbić w lustrze. Lustrze we własnym mieszkaniu. Z dobrym makijażem, a nie krzywo nałożonym tuszem czy średnio dobranym podkładem. Agnieszka poczuła ostre igiełki zazdrości. A potem zrobiło jej się przykro.
Cóż. Przynajmniej już segreguje śmieci.
Ta myśl niespodziewanie tak ją rozbawiła, że musiała przygryźć wargę, żeby się nie roześmiać. O Jezu. No, nie idzie jej trochę.
Agnieszka zerknęła na rozkład. Rozluźniła nieco ramiona. Miała jeszcze pięć minut. Przez chwilę chciała wyjąć z torby słuchawki, włączyć audiobooka albo posłuchać muzyki, ale nie zrobiła tego. Zamiast tego wrzuciła telefon do pachnącej czosnkiem torby i rozejrzała się dookoła. Słońce o tej porze powoli zmierzało już na zachód, ale wciąż było zupełnie jasno. Światło kładło się miękkimi, złocistymi, poziomymi promieniami na chodniku i barwiło brudną szybę przystankowej wiaty. Kobieta na reklamie błyskała pięknym, białym uśmiechem. Wokół rozlegał się szum samochodów i dudnienie kilku tramwajów. Jakiś młody mężczyzna spełnił swój obywatelski obowiązek i wrzucił papier po kanapce do właściwego pojemnika. Dziewczynka targająca ogromny futerał na instrument stanęła przy rozkładzie jazdy i przyjrzała mu się ze zmarszczonym czołem. Starsza pani na ławce rechotała, rozmawiając przez telefon. Powiał wiatr. Pachniało wiosną i tajskim jedzeniem.
Agnieszka uśmiechnęła się i spojrzała na swoje dłonie.
Ale kolor był naprawdę ładny.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz