Bolkowa walizka stukała kamieniami o rozwalony chodnik. Zawsze myślał, że zaczną go naprawiać, gdy będzie opuszczał rodzinny dom. Nie mylił się aż tak bardzo. Studia. Kraków. Akademik.
***
Teraz szedł powoli. Jakby chciał zagarnąć jeszcze parę wspomnień. Wetknąć je pomiędzy książki i ubrania. ,,Anna Karenina" opatuliła się zielonym szalem, a on chciał zatrzymać chwile.
***
Jak dzień, w którym wjechał w płot sąsiada, a ten był tak nawalony, że odkrzyknął tylko, żeby potem poukładał te klocki. Jak pewien poranek, w który obudziło go skomlenie pod drzwiami. A Amelia, otwierając nogą drzwi - wniosła tort urodzinowy. Aż w końcu... jak pierwszy raz, pod kasztanem, złapał ją za rękę. Przymknął oczy na myśl o jej delikatnej dłoni, jej atłasowej skórze.
***
Gdy je otworzył, widok jaki ujrzał... uderzył go w twarz.
- Niech pan idzie, niech pan przejdzie lepiej na drugą stronę ulicy. - powiedział jeden z robotników. - Musimy go wyciąć.
***
Bolek stanął jak wryty. Zanim skinął głową i posłusznie odsunął się od wycinanego kasztana, przez głowę przebiegł mu tabun myśli. Pięć lat. Pięć lat w niecałą minutę.
***
To jak zawsze, rozmawiając przez telefon, wymyślali historie o dwóch kasztanowcach, które kłóciły się między sobą o ilość kasztanów. Ten zawsze miał ich więcej. To jak odganiały wrony, falując dłońmi podczas wiatru. Jak były tam od... zawsze.
- Nie słyszał pan? - oburzył się robotnik.
Słyszał. Usłyszał. Odszedł. Szedł przed siebie.
***
Mankietem otarł łzy. Nie musiał się martwić, że ktokolwiek to zauważy. W miasteczku nie było widać żadnej żywej duszy. A i jego w tej chwili zszarzała.
***
Minęła chwila nim znalazł się na dworcu, a potem odnalazł odpowiedni dla siebie przedział. Wciąż nieobecny, wyciągnął z kieszeni marynarki paczkę papierosów. Nawet nie wiedział, kiedy tabliczka poinformowała go o celu podróży. Nie wiedział, kiedy opuścił wagon, a pociąg odjechał. Nogi niosły go same.
***
Wtedy ją zobaczył. Amelia biegła ku niemu z otwartymi ramionami. Czuł się jakby nie widział jej latami, choć minęły zaledwie dwa tygodnie. Chwycił ją, wypuszczając z dłoni niewielką, brązową walizkę z wystającym rąbkiem zielonego szalika.
***
- Coś się stało? - zapytała z troską dziewczyna, widząc zmartwienie na twarzy Bolka. On tylko westchnął, zaopatrzony w przestrzeń. To co ujrzał za jej ramieniem, na chwilę pozbawiło go umiejętności wydania z siebie jakiegokolwiek dźwięku. Tuż obok rósł mały kasztan. Jak pierwszy uśmiech. Wciąż niewinny, z nie do końca rozumiejącymi to wszystko liśćmi. Uśmiechnął się i chwycił ją za rękę.
***
Już nic nie musiał udawać. Amelia odgarnęła z jego czoła niesforny kosmyk, on śmiał się, a niebo szeptało pierwszym oddechem miasta.
30 stycznia 2019
29 stycznia 2019
Biel
Wszechogarniająca biel koiła moje zmysły, uspokajała
je. Dawno nie czułem się tak odprężony, a jednocześnie przytłoczony. Wszystko
było wszędzie, ja byłem nigdzie. Nie rozumiałem co się dzieje, jedyne co
widziałem to biel. Czemu jest tu tak biało? Spadł śnieg? Przecież dopiero co
było pięć stopni na plusie. Poza tym śnieg nie oślepiałby mnie tak długo i nie
sprawiałby, że czuję się ciężki i niespieszny donikąd.
Coś jest nie tak. Nie mogłem do końca zrozumieć,
uchwycić co. Ale wtem zerwałem się do pozycji siedzącej, jednocześnie mając
wrażenie, że wybudziłem się z głębokiego snu. Czy hibernowałem? Nie jestem
niedźwiedziem. Chyba. Moje dłonie w panice powędrowały do twarzy i tak, jak
najbardziej nie byłem niedźwiedziem. Ale… gdzie byłem?
Wstałem powoli. Najwyraźniej przed chwilą spałem
rozłożony na trzech siedzeniach. Czy ja jestem w pociągu? Ostatnie co pamiętam…
Nagle uderzyła mnie pustka we własnej głowie. Przyzwyczaiłem się do tego
uczucia na sprawdzianach, kartkówkach, ale nigdy moje myśli, a raczej ich brak,
nie były tak białe. Biel… Chyba zaczynam nienawidzić tego koloru.
Wyjrzałem przez okno. Biel. Oczywiście. Nawet ziemi
nie widać. Ani nieba, ani gór, ani… No nic nie widać. Czy biel mogę zaliczyć do
czegoś? Jedyne co wiem to to, że z rozszczepienia światła białego powstaje
siedem kolorów tęczy, ale nigdy nie uważałem na fizyce, nie mam pojęcia o czym
mówię. Choć teraz najwyraźniej nie mam pojęcia o niczym. Gdzie ja jestem? Co ja
tu robię? Dlaczego nie mam wspomnień?
Wyszedłem na korytarz, który przynajmniej istniał i
nie był zatopiony w tej cholernej bieli. Zacząłem przyglądać się otoczeniu.
Pociąg był utrzymany w ciemnych i jasnych brązach, gdzieniegdzie na tapicerce przebijał
się błękit. Ogółem wystrój wyglądał nieprawdopodobnie staro. Czy ja jestem
stary? Postanowiłem poszukać czegoś, w czym mogę zobaczyć swoje odbicie.
Może jestem manekinem? Bo na pewno mam ludzką twarz
i dłonie, i ciało, ale… No, biel. Manekiny są białe, co nie? Ta teoria
zaczynała mieć bardzo dużo sensu, ale wtem zobaczyłem swoje odbicie. Byłem
człowiekiem. Zwykłym, szarym człowiekiem o niewyróżniającej się bladej twarzy i
ciemnych włosach. Nuda.
Wyjrzałem przez okno, znowu, ignorując własne oczy,
które spoglądały z powrotem na mnie. Gdyby biel dało się czuć, opisałbym ją
jako pewnego rodzaju stabilność. Nagle z jednostajności barwy wyłoniła się dłoń,
a na mojej twarzy od razu wymalował się uśmiech. Automatycznie, jakby moje
ciało wiedziało jak zareagować zanim impulsy dotarły do mózgu. Dziewczyna,
niższa ode mnie o głowę, rzucała w jakąś odległą wersję mnie śnieżkami. To
byłem ja, przecież wiem już jak wyglądam, ale on nie był tak naprawdę mną, bo
ja stałem uwięziony w korytarzu rozpędzonego pociągu.
Nieznajoma, którą moje ciało rozpoznało zanim mój
mózg zdołał, śmiała się przy naszej bitwie na śnieżki tak głośno i tak
szczerze, że czułem się jakby moje serce zostało owinięte w miękki kocyk i
popijało gorącą herbatę z cytryną. Czy to, co widziałem było wspomnieniem?
Kolejna śnieżka uderzyła tamtą odległą wersję mnie i
rozpłynąłem się w biel, pozostawiając za sobą tylko echo śmiechu. Oddzielony od
tego wszystkiego grubą szybą, rozszerzyłem w przerażeniu oczy, a uśmiech na
mojej twarzy zrzedł. Dziewczyna upadła na kolana, szlochając. Wokół niej, jak
kałuża łez, zaczął rosnąć czarny cień, odcinając się gwałtownie na bezkresnej
bieli. Z mojego serca zerwano ciepły kocyk i zapełniono je smakiem kwaśnej
cytryny. Uderzałem w okno raz po raz, chcąc się do niej dostać, bo jej ból był
moim bólem, jej rozpacz moją rozpaczą, ale ona oddalała się coraz bardziej. A może
oddalałem się ja.
Została sama, coraz bardziej pochłaniana przez
czerń.
Zostałem sam, coraz bardziej rozpływając się w biel.
25 stycznia 2019
Wiersz o życiu
Zaszczytem jest mi drodzy państwo
Zabawić was taką oto opowiastką;
Jeno wypędźcie wszelkie draństwo!
To nie dla ludzi ze zła choć namiastką,
Czyli tych, co w znęcaniu się lubują.
To dla typów empatycznych
Bajarze tę opowieść snują,
Bowiem słuchaczy o sercach ślicznych
Rychlej śmiertelna zgroza ogarnie.
Gdzieś na północy, przez dolinę
Sunie pociąg wyglądający marnie.
Konduktor (zamroczony winem)
Pragnąłby zacząć życie od nowa,
Lecz utknął tutaj, pilnując zaledwie
Pięciu osób. Numer jeden ‒ niemowa.
Przystojny, prawda, bogaty zapewne.
Pod nosem wąs ma podkręcony,
Nosi cylinder, garnitur, lakierki,
U najlepszych krawców jest strojony.
Niezrozumienia cierpi męki ‒
Odkąd ruszyli, migać nie przestaje
Do siedzącego obok chłopaka.
Tamten zaś szewskiej pasji dostaje,
Gdyż za nic nie rozumie dziwaka.
To właśnie jest pasażer drugi:
Młodzieniec w ubłoconym stroju,
Ma na policzkach ziemiste smugi.
Zupełnie, jakby powrócił z boju!
Chyba nie potrafi się uśmiechać;
Od dwóch godzin ma tę samą minę.
Trochę jakby nie chciał tędy jechać
Gdyż przypomina mu to dawną winę.
Naprzeciwko tej dwójki zasiadła
Mizerna, milcząca, leciwa dama.
Być może gdyby jakiś obiad zjadła...
Jednak podróżuje całkiem sama,
Nikt nie pożyczy kilku drobniaków
Żeby kupić choć rosołu miskę.
Taki los samotników i biedaków!
Ta pani ma tylko małą walizkę.
Na prawo od niej siedzi człowiek ‒
Wróg? Przyjaciel? Stary? Młody?
Jaka jego twarz, jaki przydomek?
Nic nie robi, nie je, nie pije wody.
Wiadomo o nim tyle, że się tu znalazł
Aby pilnować śpiącej obok dziewczyny.
Już na peron w kapturze przylazł
I tak pozostał aż do tej godziny.
Babcia śpiącej panny go wynajęła,
Zapłacono mu hojnie za jej obronę.
Tajemnicza postać pieniądze wzięła,
Obiecała zapewnić małej ochronę.
Przejdźmy do ostatniego pasażera!
Oto Jane, solistka młodziutka i znana.
Gdy śpiewa, wokół niej każdy zamiera.
Przez tłumy wielbicieli jest podziwiana.
Lecz cóż to! Zaledwie osiem lat miała
Kiedy na początku tej długiej podróży
Do snu w przedziale się układała.
Czy to wina powietrza, czy burzy
Co od jedenastej na dworze szaleje?
Toć kiedy Jane ze snu jest wytrząsana
Przez konduktora, co się już chwieje,
Z początku nie wierzy ‒ jest niewyspana,
Lecz kiedy już poprzeciera oczy
Zrozumie, że gdy słodko drzemała,
Czas jakby inaczej się toczył,
Gdyż się o siedem lat postarzała.
„Jest już panienka dorosłą osobą”,
Szepce do ucha konduktor wstawiony.
„Więc może się zająć sama tą chorobą ‒
Życiem”. Odchodzi rozbawiony.
Jane się słusznie na to oburza:
„Kto to widział, takie zachowanie!”.
W stronę lokomotywy rusza,
Szuka maszynisty. „Łaskawy panie!
Pański podwładny chyba się zapomniał!”.
Puka do drzwi, ale nikt nie odpowiada.
Czyżby cały personel stąd nawiał?
W lokomotywie pusto ‒ biada!
Jane chce powrócić do przedziału,
Aby poinformować dorosłych.
Niemalże dostaje biedaczka zawału,
Stoi za nią czwórka postaci wyniosłych.
Bez słowa, ze wzrokiem w nią wlepionym
Idą zwartym murem przed siebie.
Jane, z umysłem w strachu pogrążonym,
Modli się w duchu do Ojca w niebie,
Podczas gdy te milczące stwory
Krok za krokiem wpychają ją za drzwi.
Jej opiekun (cóż za pomysł chory!
On ją chroni czy raczej z niej drwi?)
Ściska jej ramię, do okna odwraca.
„Prowadź”, mówi, „pociąg jest twój”.
„Właśnie tak mi pan doradza?
Wszakże ja nie umiem, Boże mój!”
„To nie takie trudne”, odpowiada,
„Robisz tylko to, co robią inni”.
Długie ręce na piersi zakłada.
„Czy raczej to, co czynić powinni”.
„Nie mam pojęcia, co się tu wyprawia,
Jutro mam koncert, muszę być na czas!”.
Wzrok reszty o dreszcz ją przyprawia,
Do uszu dobiega młodzieńca bas:
„Z całą pewnością się spóźnimy”.
„Nie mów tak”, Jane go upomina.
„Jakieś rozwiązanie wymyślimy”.
Elegant coś sobie przypomina,
Wskazuje na dźwignię po prawej stronie,
Marszczy czoło, sapie, rękami macha.
Niestety, tłumacz został na peronie.
Napędza tym samym słodkiej Jane stracha.
„O jedno proszę, być zawsze rozumianą!”
„Tak będzie ‒ tylko jedź po znanych
torach”,
To mówiąc, opiekun wskazuje nieznaną
Okolicę. „Pełno tam trupów w worach,
Pochowanych bezimiennych wśród chaszczy”.
„Chyba wolałam, kiedy był pan cicho”.
Na słowa Jane opiekun jakby warczy,
„Chcę tylko pomóc, niech to licho!”.
Oto ich oczom się ukazuje
Torów rozwidlenie; którą wybrać drogę?
„Skręcę tam, gdzie mapa wskazuje,
By dotrzeć co celu, cóż wybrać mogę?”.
Za dłonie chwytają ją pozostali.
„Widać wyraźnie, nikt tędy nie jeździ!”,
Krzyczy opiekun. „Inni mapie nie ufali!”.
Staruszka ma myśli o podobnej treści:
„Nie chcesz chyba zostać na zawsze sama?
Z tamtej drogi niewielu korzysta!”.
Tylko elegant nie chce wyjść na chama,
Zostawia Jane. Twarz jego przejrzysta,
Dziewczynie jednak brakuje pewności
Czy niemy nieznajomy ją popiera.
Gdyby mowy nie brakowało jego mości!
Jane się cofa, w gardle ją uwiera.
„Skąd możesz wiedzieć, że to dobry
pomysł,
Jeśli tak mało ludzi wcześniej tam
było?”,
Pyta młodzian z lasu. „Pomyśl,
Czy gdyby coś się tam nie kryło,
To czy ten dziwak by cię namawiał?
Być może wyjedziemy w nieznane
A ten wówczas natychmiast by nawiał.”
„Nie wiadomo, co nas tam zastanie”,
Popiera go opiekun. „Tam samotność!
Nędza!”, przewiduje kobieta stara.
Jane nie daje rady. „Okropność!
Podróż z wami to za grzechy kara!”
Po czym zawraca pociąg na tory
Prowadzące do sławnego miasta.
Mijają pola, łąki, wsie, bory.
Lokomotywa robi się ciasna;
To Jane starzeje się z każdą chwilą,
Choć zmory pozostają niezmienne.
Nawet na rozmowę się z nią nie silą ‒
I tak Jane myśli o nich niezmiennie.
Kiedy więc w południe dnia następnego
Pociąg zatrzymał się na ostatniej
stacji,
Jane ulżyło z kresu spisku podstępnego.
Stęskniona po długich latach bez owacji,
Pyta pierwszego lepszego przechodnia:
„Nie ma w tym mieście opery czy teatru?
Miałam koncerty do przyszłego tygodnia,
Miałam śpiewać w budynku z alabastru...”
Przechodzień patrzy na nią dziwnie.
„Tutaj marzeń się nie spełnia”.
Zanim odejdzie, uśmiechnie się ohydnie.
Oto tajemnic życia pełnia!
Dotrzecie pociągiem gdzie będziecie
chcieli,
Panie, panowie, mili słuchacze,
Jeżeli lęki będziecie w garści mieli,
Drodzy czytelnicy oraz oglądacze.
23 stycznia 2019
Heraklitea
Nothing at all in
my head to say to you
Only the beat of
the train I’m on.
Vashti Bunyan, „Train song”
Pędzimy
przez ciemność.
Światło
w pociągach jest żółte, a podłoga szarozielona. Śmierdzi potem i zatęchłym
materiałem zasłon. Wisimy w przestrzeni, nieustannie w ruchu. Nie zatrzymujemy
się, a tylko zmierzamy, bo gdy w ułamku sekundy jesteśmy w jednym punkcie, już
jedną nogą znajdujemy się w drugim.
Huk
przejeżdżających obok wagonów z węglem i stukot kół pulsują mi w czaszce.
Podgłaśniam muzykę w słuchawkach, bardziej z przyzwyczajenia niż rzeczywistej
irytacji. Za oknem nieregularne plamy śniegu fosforyzują w ciemności, a na lichych
stacjach wywiewa śmieci z koszy. Przesuwam palcami po szorstkim siedzeniu.
Emerytka z krzyżówką zerka na mnie z jakąś stateczną surowością. Jakaś
dziewczyna z komórką rozwala stopy na sąsiednie siedzenie. Chłopiec macha
nogami, kopiąc udręczoną matkę, a ojciec śpi z otwartymi ustami.
Mój
telefon wibruje, sygnalizując esemesa. Wystukuję niedbałą odpowiedź. Niemal
czuję na sobie wzrok pozostałych pasażerów i to leniwe zainteresowanie. Mogę
pisać do chłopaka, przyjaciółki, przyjaciela, dziewczyny. Natrętnej szefowej
albo do zaniepokojonej matki. Odpisywać na wiadomość na grupie klasy albo
kierunku, albo pracy, na odpowiedź fana na Instagramie. W tym momencie mogę
robić wszystko. Lekko przedłużam przedstawienie, wpatrując się w ekran i
uśmiechając krzywo. W końcu blokuję telefon. W uszach mi huczy. Emerytka
poprawia okulary i wraca do krzyżówki. Próbuję dojrzeć, czy nosi obrączkę.
Nosi, ale też może być wdową. Może tęsknota zżera ją od środka, a może żyje
spokojnym, pogodnym życiem bez fal. Może ma wnuki. A może nie.
Patrzę
na matkę chłopca. Obdarza mnie mdłym, pustym spojrzeniem, gdzieś obok mojej
głowy. Niecierpliwie rozmawia z synem. Widzę, jak nakładała przed wyjazdem
makijaż, pospiesznie, niezgrabnie wklepując podkład palcami. Mrugam i czuję,
jak mokry tusz odbija mi się pod oczami. Jej mąż opiera się o zimną, drgającą
szybę i patrząc na niego, potrafię poczuć chłodne szkło pod swoim policzkiem. Dostrzegam
dziurę w jego swetrze. Dotykam swojej bluzy w tym samym miejscu.
Trzęsiemy
się wszyscy na torach. Nastolatka z telefonem rusza bezgłośnie ustami. Chyba się
czegoś oczy. Albo powtarza niemo w niedowierzaniu. Scrolluje palcem i zaraz
owija się ciaśniej biało-czarno-szarym szalikiem. Wtula w niego twarz.
Naelektryzowany materiał drapie mnie w podbródek.
Upajam
się tym drżeniem i dźwiękiem. W głowie
dudni mi niekończący się beat, a stukot kół wprowadza w swoisty trans. Mogę to
kochać. Mogę nienawidzić. Mogę zamknąć oczy i upajać się ruchem, a mogę podkręcić
głośność w słuchawkach, bo wkurwia mnie hałas.
Jestem
każdym i nikim i kiedy przychodzi esemes, nie odpisuję od razu, bo wiem, że za sekundę będę
już kim innym.
19 stycznia 2019
Skała
Jeszcze jeden krok. Jeszcze
jeden. Ostatni. Osuwam się na miękką białą płachtę, tę która
będzie moją zgubą. Mówię, że tylko dwie minuty, odliczam czas
choć wiem, że i tak nie uda mi się wstać. A może jednak zdołam
naprężyć skostniałe mięśnie? Może moje komórki wytworzą
odrobinę energii. Nie dużo. Troszeczkę. Tylko tyle. Nie więcej. I
co wtedy?
Postawię jeden krok. Odpocznę.
Kolejny krok. Będę chciał przystanąć, wziąć wdech tego
zamarzniętego, pozbawionego tlenu powietrza, ale to się nie uda.
Spadnę w przepaść, głęboką i zimną jak pozbawione uczuć
objęcia Królowej Lodu.
Ale teraz leżę. Dwie minuty
już dawno minęły chociaż nie jestem pewien kiedy. To było
minutę, godzinę czy dzień temu? Bezsensownie szukam odpowiedzi na
pytania, których nie będę miał szansy zadać. Idą po mnie?
Szukają mnie? Nie wiem, nic już nie widzę, może nie słyszę ich
nawoływań. To już koniec? Nie mogę się ruszyć. Duma przepełnia
mnie i nawet świadomość nieuchronnego końca nie jest w stanie mi
jej odebrać. Swoją podróż skończę w miejscu do którego zawsze
miałem pociąg.
Stałem się częścią skały.
Przyklejony do tego lodowego tytana jak relikt przeszłości dekoruję
drogę do zwycięstwa. Tacy jak ja też tu są, szaleni zapaleńcy
chcący dokonać niemożliwego. Ktoś nas kiedyś odnajdzie? Wspomni?
Zauważy nasze przerażone, jednocześnie spokojne twarze? Co
pomyśli? Zdobywcy czy przegrani?
15 stycznia 2019
Chłopak-wiosna
Poznałam
go w pociągu. Irytował mnie tym, że przywlókł ze sobą wiosnę i przez całą drogę
się z nią obnosił, poprawiając sobie ten cholerny wianek. Innych pasażerów też
to chyba irytowało, bo dwóch facetów odsunęło się od niego najdalej, jak się da
‒ jeden pod okno, drugi pod drzwi przedziału. Ten spod okna miał dresy, ogoloną
głowę i najki, które były mniej więcej tam, gdzie powinny się znajdować stopy
osoby z przeciwka (w tym przypadku trzymała je prawie że pod siedzeniem). Na
miejscu tej babki już dawno wgniotłabym mu ten cienki obcas w palce u nogi, ale
ona tylko zaciskała kurczowo palce na swojej maleńkiej czarnej torebce (na oko
mieściła się tam szminka, paczka chusteczek i notes z długopisem) i rozglądała
się po przedziale wystraszonymi, wielkimi oczami. Były całkiem ładne ‒ okrągłe,
brudnoniebieskie i okolone długimi rzęsami, ale kojarzyły mi się raczej z
oczami persa Kai, gdy brała go na ręce (nie znosił tego bardziej niż ja
wiosny).
Facet po przekątnej od przerażonej, persowatej
formalistki, również wydawał się całkiem wystraszony, ale trochę mniej niż ona,
bo na początku nawet do niej zagadał (nie słyszałam co, bo jego słowa
zagłuszało wrzaskliwe Payback’s a bitch, motherfucker w moich
słuchawkach). Ogółem nie lubiłam rozmów w pociągu, ale miałam wrażenie, że to
pierwsze od dawna słowa tego mężczyzny, które wypowiada bez przymusu, więc
tylko podgłośniłam i tak już ryczącego Slayera (You're just a punk that
doesn't have the sense to get away, Get the fuck away). Teraz z zewnątrz
nie dochodził do mnie kompletnie żaden dźwięk.
Byliśmy więc tam w piątkę; ja, pers, ten drugi
wypłosz, dres i chłopak wiosna. Zapowiadało się wkurwiająco i ciekawie, i choć
zamierzałam to przespać, oczywiście skończyło się inaczej.
Problem był w tym, że on cały czas się
wiercił. Nie wiem, czy miał jakiś zespół niespokojnych nóg, ADHD czy inną
nerwicę, ale nie mógł usiedzieć spokojnie. I w kółko poprawiał ten cholerny
wianek.
Wypłosz odsunął się od niego już na początku,
ale wyglądał na osobę, która odsunęłaby się od każdego, kto siedzi zbyt blisko
(no, może wykluczając tę formalistkę persa. Wyraźnie czuć było między nimi
jakieś napięcie), więc chyba raczej nie miał problemu z wiankiem, w
przeciwieństwie do dresa. Posyłał czasem chłopakowi-wiośnie pogardliwe
spojrzenia sugerujące, że gdyby mógł, to równo by mu przylał. Na szczęście nie
mógł, bo to jednak pociąg, a na pewno nie był aż takim debilem, żeby lać się w
pociągu. Obstawiałam więc, że skończy się na nadepnięciu jego stopy lub
szturchnięciu go, żeby wylał na siebie bio-sok jabłkowy, który wyciągnął
właśnie z plecaka.
Chłopak-wiosna prosił się o to, żeby ktoś mu
przywalił. Wianek z różnej maści sztucznych kwiatów spoczywał na jego
puszystych, farbowanych na jasny blond włosach, i rzucał cień na delikatną,
szczupłą twarz. Zmrużyłam oczy; zdawało mi się, że ma eyeliner, ale nie byłam
pewna, bo zostawiłam soczewki u Kai. Jeśli tak, to pewnie cały się trochę
pomalował, co dres widzi lepiej niż ja. Poza tym miał jasnoróżową koszulę w
malutkie mopsy i bardziej obcisłe rurki ode mnie, a na nogach bielutkie,
idealnie czyste adidasy.
Wyglądał na wiosnę nie tylko przez wianek, ale
też przez mnóstwo kwiecistych przypinek przy zielonym plecaku. Wszystkie były
bardzo estetyczne, ładne i schludne, jak z fotki z instagrama, normalnie
pozazdrościć. Zerknęłam na mój plecak i przypinki Slayera, Megadeth i Metalliki
wydały mi się nagle mało wyraziste i skromne.
Chłopak-wiosna mnie irytował. Nie znosiłam tej
pory roku od dawna, bo zaczynało być wszędzie pełno robaków, każdy chciał łazić
na dłuższe spacery (co nikomu nie pasowało zimą, która moim zdaniem była
znacznie lepsza do tego celu), i musiałam uważać na mnóstwo kwiatów mamy, gdy
wychodziłam z domu. W dodatku tę wiosnę na dobre spieprzyła mi Kaja, zrywając
ze mną dokładnie dwudziestego pierwszego marca (gdy od niej wychodziłam,
podeptałam jej krokusy). Suka.
Próbowałam nie skupiać się na Kai, tylko spać,
ale gdy zamykałam oczy, od razu przypominała mi się jej smutna twarz, gdy to
mówiła. Przykro mi. Naprawdę mi przykro, powtarzała, aż przerwałam jej w końcu,
bo mi też było cholernie przykro, że nie byłam dla niej wystarczająca. Jakbym
słyszała moją matkę mówiącą, że mam młodszego brata, bo ona chciała mieć w
końcu jakieś normalne dziecko. Oczywiście jej tego nie powiedziałam, bo to
normalne, że poznała kogoś innego i tak dalej, i nie chciałam wyjść na typową
jęczącą laskę, ale mimo wszystko to trochę zabolało.
Spokoju nie dawała mi też przypinka w
kształcie krokusa na jego plecaku, bo zdeptanie tamtych było beznadziejnie
głupie i wiedziałam o tym, gdy to robiłam, a ten materiałowy tylko mi o tym
przypominał. No i tęcza, którą wyhaczyłam chwilę później, schowana wśród
mnóstwa kwiatów (dres jej chyba na szczęście nie zauważył). Kaja też lubiła
nosić wszędzie tęczę.
Przy kolejnej piosence Slayera (At dawn
they sleep) znów spróbowałam pójść spać, ale ten chuj, słońce, bezczelnie
wdzierał mi się pod powieki, i nawet gdy udało mi się odsunąć myśli o Kai, nie
mogłam spać przez niego. Naciągnęłam więc na głowę kaptur i już mi się zdawało,
że usnę, gdy nagle głos Toma Arayi umilkł (tuż po słowach Blood sucking
creatures of the night, Nocturnal spectre hiding from the light).
Wyciągnęłam telefon, żeby sprawdzić co to. No tak, kurwa, brak zasięgu. Ja
pierdolę.
Byłam zła mniej więcej tak mocno, jak z rana
na Kaję, bo obiecałam sobie, że gdy będę od niej wyjeżdżać, pobiorę sobie te
piosenki, ale dziś rano o tym zapomniałam. Byłam więc chyba znów zła na Kaję,
no i na te durne wsie bez zasięgu.
Wrzaski Toma ustąpiły miejsca szumowi pociągu
i nieśmiałej rozmowie wypłosza i formalistki, która w dodatku zaczynała
wkurwiająco chichotać, gdy mówił jej jakiś komplement klasy B (Pani torebka
jest ładna prawie tak jak pani). Słyszałam ich trochę gorzej, niż normalnie, bo
nie ściągnęłam słuchawek (nigdy tego nie robię, żeby ludzie dali mi cholerny
spokój), ale wystarczająco dobrze, by nie móc spać.
Kiedy teraz na to patrzę, myślę, że dobrze, że
się tak wkurzyłam, bo inaczej chwila później wyglądałaby zupełnie inaczej i
chyba nie zyskałabym przyjaciela, ale wtedy nie mogłam wytrzymać. Próbowałam
mnóstwo razy odświeżyć stronę, ale to kompletnie nic nie dało, bo zasięg
całkowicie umarł. Po paru minutach się poddałam i oparłam głowę o twarde oparcie
w pociągu. Jezu, wszystko tego dnia szło beznadziejnie.
Slayer trochę przyczyniał się do odwracania
uwagi od Kai, więc myślałam o niej jeszcze więcej, niż wcześniej. W dodatku ten
jebany krokusik. Jeszcze raz omiotłam wzrokiem chłopaka-wiosnę, i zatrzymałam
się na jego twarzy. Podniósł na mnie wzrok (tak, na stówę miał eyeliner), i
mimo, że normalnie nigdy nie odwracam wzroku pierwsza, teraz po chwili to
zrobiłam, bo miał dokładnie takie same oczy, jak Kaja ‒ duże, głęboko osadzone,
szarozielone i z niezmiernie długimi rzęsami.
Zaczęłam zastanawiać się, czy to nie jakieś
pieprzone znaki od Boga, albo innego Losu, w który bardzo lubiła wierzyć Kaja.
Zawsze uważałam, że to bzdury, ale dla niej nic nie działo się przypadkiem. Ten
sposób myślenia mnie wkurwiał, bo zakładał, że w tym zerwaniu kryło się coś
więcej, niż zerwanie, może jakaś nauczka, czy coś. Idiotyzm.
I wtedy chłopak-wiosna wyciągnął telefon.
‒ Hejka, misiu ‒ powiedział z taką specyficzną
manierą w głosie. ‒ No, niedługo będę, jeszcze godzinka. O matko, to cudownie,
że zrobiłeś obiad! Okej, papa. Cześć.
Brzmiał totalnie nierealistycznie, jak ci geje
z seriali, w których dopiero zaczynało się przedstawiać gejów jako normalnych
ludzi, a i tak wychodzili na nienormalnych, bo nikt tak przecież nie gada.
Dresowi bardzo się to nie spodobało, bo posłał mu kolejne, bardzo długie
pogardliwe spojrzenie, po czym wstał, żeby wyjsć z przedziału, zatrzymał się
krok dalej (mając tyłek dokładnie na wysokości mojej twarzy) i splunął na
chłopaka-wiosnę. I wtedy ja, choć to było cholernie głupie, z całej siły
kopnęłam go glanem w kostkę, przez co zachwiał się i cudem nie przewrócił się
na któreś z nas. Formalistka krzyknęła, gdy zamachnął się, żeby mi przywalić, a
wypłosz dołączył do niej, gdy uchyliłam się i nadepnęłam mu na stopę. Dres
podskoczył wtedy, wydał z siebie krzyk bólu i potykając się o plecak
chłopaka-wiosny, przewrócił się trochę na wypłosza, a trochę na podłogę. Persia
formalistka już dobrą chwilę wołała konduktora, dres chyba stracił przytomność,
bo uderzył głową w szklane drzwi, a ja zastanawiałam się, dlaczego jestem aż
taką debilką, żeby lać się w pociągu. To cud, że nikomu poza nim nic się nie
stało, i chłopak-wiosna, którego broniłam, w żaden sposób na tym nie
ucierpiał.
Nie wiem, czy zacięły się drzwi i dlatego tak
długo go nie było, ale konduktor nie przychodził sporo czasu. Akurat tyle, że
zdążyłam wyciągnąć z kieszeni tęczową taśmę (przynajmniej pamiątka po Kai na
coś się przyda) i obkleić nią buta nieprzytomnego dresa. Gdy chciałam urwać kawałek
zębami, chłopak-wiosna z uśmiechem podał mi nożyczki.
‒ Eliza ‒ powiedziałam, biorąc je od niego.
‒ Kajetan ‒ odrzekł. Posłałam mu przeciągłe
spojrzenie spod zmarszczonych brwi. Cholerny Brak Przypadków, dopadnie cię
wszędzie, nie znasz dnia ani godziny.
‒ Trzymaj, na pewno ci się przyda ‒ podałam mu
całą rolkę taśmy akurat wtedy, gdy drzwi przedziału otworzył konduktor.
Podarowałam chłopakowi-wiośnie mój najszczerszy półuśmiech.
‒ Co się tu, do cholery, stało?
‒ Kolega się potknął, i biedny uderzył się w
głowę ‒ powiedział smutno, trzepocząc rzęsami i zerkając na mnie
porozumiewawczo. ‒ Nie wiedzieliśmy, co zrobić.
Ta wnerwiająca, i jednocześnie urocza maniera
w głosie. Zdecydowanie wkurwiał mnie jak cholera.
4 stycznia 2019
Prawo Ciągu*
PoCiąg.
Wsiadam z tobą, poCiąg(am) cię za rękę do nocno - pustego
wagonu.
PoCiąg(asz) mnie. twoje różowe usta. twoje duże
oczy. twoje krągłe kształty...
Masz w sobie
element przyCiąg-ania, kochana Aniu. Przy
tobie czuję się silniejsza. Przy tobie czuję się niezwyciężona.
Jedziemy poCiąg(iem) aż na przedmieścia. Moje oczy się kleją.
Moją głowę przyCiąga chłodna podłoga na
której siedzimy - nie chciałyśmy kupować miejscówek - po co? PoCiąg i tak zawiezie nas tam, gdzie jeszcze nas nie
było, mimo że coś nas tam CIĄG(NIE).
Tajemnicza siła świata.
Nie pozwala
usiedzieć nam w miejscu. Nie pozwala wCiągnąć
się codzienności. Układać się spokojnie na poduszkach. wstawać do pracy. marzyć
i nie iść w stronę gwiazd... Czy to nie one są snami? A jeśli nie one to nie w
ich stronę, a tam gdzie nas serce poniesie.
PrzyCiągasz moją głowę do swoich kolan. zasypiam...
....
.......
.........
...........
śnię......
.........
....
..
.
OSTATNIA STACJA!!!
Konduktor wyCiąga nas na zewnątrz. Chyba nie spodobała mu się
podłogowa rezydencja anty - miejscówkowa.
Ty za to wyCiagash papierosa. zapalasz. Dym ulatuje w chmury.
Popiół miesza się z ziemią.
Idziemy przed
siebie.
Mijamy ostatni
dom.
Świat nas poCiąg(a).
Myślę, że to przyCiąganie musi być uregulowane jakimś nieznanym
prawem świata... Jak przyCiąganie ziemskie,
czy inne tego typu prawa... Matematyczne prawo CIĄG(u).
Jednak czy naprawdę coś nas CIĄG(NIE). Może
to tylko moja herezja. Może wcale NIE. Ale w sumie gdyby nie ten poCiąg, nie dotarlibyśmy tak daleko. Nie wiedzielibyśmy.
Może cechuje wielkich odkrywców i marzycieli? Nie wiem... Ale przynajmniej
kogoś musi coś ciągnąć w świecie.
Nas wyCiągnęło na bezdroże.
Położyłyśmy się w
ciemności na trawie i patrzyłyśmy w gwieździste niebo. Jeśli tam są wszystkie
marzenia, to jedna gwiazda właśnie błysnęła mocniej.
Pocałowałam cię,
Anno - naprawdę mnie poCiąg(asz).
PoCiąg(a) mnie droga i bezdroże.
Inność. Dziwność.
Szok.
Wsiądę do poCiąg(u), a gdy skończą się tory będą mnie ciągnąć moje nogi.
Cały świat dziwnie
się przyCiąga, jak ty mnie teraz do swojego
ramienia.
Zasypiamy....
........
CIĄG(NIE) mnie jeszcze tylko do.....
....................
.......
gwiazd....
.....
...
.
.
.
*eksperyment
artystyczny
Subskrybuj:
Posty (Atom)
-
,,A nadzieja znów wstąpi w nas. Nieobecnych pojawią się cienie. Uwierzymy kolejny raz, w jeszcze jedno Boże Narodzenie.'' ...
-
Najdroższy Tato, Dziękuję, że do mnie napisałeś! Twój list bardzo mnie ucieszył, zwłaszcza, że nie mieliśmy kontaktu przez tyl...
-
Kiedy byłam mała lubiłam myśleć, kim zostanę kiedy będę już duża. Skacząc, jak najwyżej umiałam, wyobrażałam sobie, że jestem kosmonau...