Poznałam
go w pociągu. Irytował mnie tym, że przywlókł ze sobą wiosnę i przez całą drogę
się z nią obnosił, poprawiając sobie ten cholerny wianek. Innych pasażerów też
to chyba irytowało, bo dwóch facetów odsunęło się od niego najdalej, jak się da
‒ jeden pod okno, drugi pod drzwi przedziału. Ten spod okna miał dresy, ogoloną
głowę i najki, które były mniej więcej tam, gdzie powinny się znajdować stopy
osoby z przeciwka (w tym przypadku trzymała je prawie że pod siedzeniem). Na
miejscu tej babki już dawno wgniotłabym mu ten cienki obcas w palce u nogi, ale
ona tylko zaciskała kurczowo palce na swojej maleńkiej czarnej torebce (na oko
mieściła się tam szminka, paczka chusteczek i notes z długopisem) i rozglądała
się po przedziale wystraszonymi, wielkimi oczami. Były całkiem ładne ‒ okrągłe,
brudnoniebieskie i okolone długimi rzęsami, ale kojarzyły mi się raczej z
oczami persa Kai, gdy brała go na ręce (nie znosił tego bardziej niż ja
wiosny).
Facet po przekątnej od przerażonej, persowatej
formalistki, również wydawał się całkiem wystraszony, ale trochę mniej niż ona,
bo na początku nawet do niej zagadał (nie słyszałam co, bo jego słowa
zagłuszało wrzaskliwe Payback’s a bitch, motherfucker w moich
słuchawkach). Ogółem nie lubiłam rozmów w pociągu, ale miałam wrażenie, że to
pierwsze od dawna słowa tego mężczyzny, które wypowiada bez przymusu, więc
tylko podgłośniłam i tak już ryczącego Slayera (You're just a punk that
doesn't have the sense to get away, Get the fuck away). Teraz z zewnątrz
nie dochodził do mnie kompletnie żaden dźwięk.
Byliśmy więc tam w piątkę; ja, pers, ten drugi
wypłosz, dres i chłopak wiosna. Zapowiadało się wkurwiająco i ciekawie, i choć
zamierzałam to przespać, oczywiście skończyło się inaczej.
Problem był w tym, że on cały czas się
wiercił. Nie wiem, czy miał jakiś zespół niespokojnych nóg, ADHD czy inną
nerwicę, ale nie mógł usiedzieć spokojnie. I w kółko poprawiał ten cholerny
wianek.
Wypłosz odsunął się od niego już na początku,
ale wyglądał na osobę, która odsunęłaby się od każdego, kto siedzi zbyt blisko
(no, może wykluczając tę formalistkę persa. Wyraźnie czuć było między nimi
jakieś napięcie), więc chyba raczej nie miał problemu z wiankiem, w
przeciwieństwie do dresa. Posyłał czasem chłopakowi-wiośnie pogardliwe
spojrzenia sugerujące, że gdyby mógł, to równo by mu przylał. Na szczęście nie
mógł, bo to jednak pociąg, a na pewno nie był aż takim debilem, żeby lać się w
pociągu. Obstawiałam więc, że skończy się na nadepnięciu jego stopy lub
szturchnięciu go, żeby wylał na siebie bio-sok jabłkowy, który wyciągnął
właśnie z plecaka.
Chłopak-wiosna prosił się o to, żeby ktoś mu
przywalił. Wianek z różnej maści sztucznych kwiatów spoczywał na jego
puszystych, farbowanych na jasny blond włosach, i rzucał cień na delikatną,
szczupłą twarz. Zmrużyłam oczy; zdawało mi się, że ma eyeliner, ale nie byłam
pewna, bo zostawiłam soczewki u Kai. Jeśli tak, to pewnie cały się trochę
pomalował, co dres widzi lepiej niż ja. Poza tym miał jasnoróżową koszulę w
malutkie mopsy i bardziej obcisłe rurki ode mnie, a na nogach bielutkie,
idealnie czyste adidasy.
Wyglądał na wiosnę nie tylko przez wianek, ale
też przez mnóstwo kwiecistych przypinek przy zielonym plecaku. Wszystkie były
bardzo estetyczne, ładne i schludne, jak z fotki z instagrama, normalnie
pozazdrościć. Zerknęłam na mój plecak i przypinki Slayera, Megadeth i Metalliki
wydały mi się nagle mało wyraziste i skromne.
Chłopak-wiosna mnie irytował. Nie znosiłam tej
pory roku od dawna, bo zaczynało być wszędzie pełno robaków, każdy chciał łazić
na dłuższe spacery (co nikomu nie pasowało zimą, która moim zdaniem była
znacznie lepsza do tego celu), i musiałam uważać na mnóstwo kwiatów mamy, gdy
wychodziłam z domu. W dodatku tę wiosnę na dobre spieprzyła mi Kaja, zrywając
ze mną dokładnie dwudziestego pierwszego marca (gdy od niej wychodziłam,
podeptałam jej krokusy). Suka.
Próbowałam nie skupiać się na Kai, tylko spać,
ale gdy zamykałam oczy, od razu przypominała mi się jej smutna twarz, gdy to
mówiła. Przykro mi. Naprawdę mi przykro, powtarzała, aż przerwałam jej w końcu,
bo mi też było cholernie przykro, że nie byłam dla niej wystarczająca. Jakbym
słyszała moją matkę mówiącą, że mam młodszego brata, bo ona chciała mieć w
końcu jakieś normalne dziecko. Oczywiście jej tego nie powiedziałam, bo to
normalne, że poznała kogoś innego i tak dalej, i nie chciałam wyjść na typową
jęczącą laskę, ale mimo wszystko to trochę zabolało.
Spokoju nie dawała mi też przypinka w
kształcie krokusa na jego plecaku, bo zdeptanie tamtych było beznadziejnie
głupie i wiedziałam o tym, gdy to robiłam, a ten materiałowy tylko mi o tym
przypominał. No i tęcza, którą wyhaczyłam chwilę później, schowana wśród
mnóstwa kwiatów (dres jej chyba na szczęście nie zauważył). Kaja też lubiła
nosić wszędzie tęczę.
Przy kolejnej piosence Slayera (At dawn
they sleep) znów spróbowałam pójść spać, ale ten chuj, słońce, bezczelnie
wdzierał mi się pod powieki, i nawet gdy udało mi się odsunąć myśli o Kai, nie
mogłam spać przez niego. Naciągnęłam więc na głowę kaptur i już mi się zdawało,
że usnę, gdy nagle głos Toma Arayi umilkł (tuż po słowach Blood sucking
creatures of the night, Nocturnal spectre hiding from the light).
Wyciągnęłam telefon, żeby sprawdzić co to. No tak, kurwa, brak zasięgu. Ja
pierdolę.
Byłam zła mniej więcej tak mocno, jak z rana
na Kaję, bo obiecałam sobie, że gdy będę od niej wyjeżdżać, pobiorę sobie te
piosenki, ale dziś rano o tym zapomniałam. Byłam więc chyba znów zła na Kaję,
no i na te durne wsie bez zasięgu.
Wrzaski Toma ustąpiły miejsca szumowi pociągu
i nieśmiałej rozmowie wypłosza i formalistki, która w dodatku zaczynała
wkurwiająco chichotać, gdy mówił jej jakiś komplement klasy B (Pani torebka
jest ładna prawie tak jak pani). Słyszałam ich trochę gorzej, niż normalnie, bo
nie ściągnęłam słuchawek (nigdy tego nie robię, żeby ludzie dali mi cholerny
spokój), ale wystarczająco dobrze, by nie móc spać.
Kiedy teraz na to patrzę, myślę, że dobrze, że
się tak wkurzyłam, bo inaczej chwila później wyglądałaby zupełnie inaczej i
chyba nie zyskałabym przyjaciela, ale wtedy nie mogłam wytrzymać. Próbowałam
mnóstwo razy odświeżyć stronę, ale to kompletnie nic nie dało, bo zasięg
całkowicie umarł. Po paru minutach się poddałam i oparłam głowę o twarde oparcie
w pociągu. Jezu, wszystko tego dnia szło beznadziejnie.
Slayer trochę przyczyniał się do odwracania
uwagi od Kai, więc myślałam o niej jeszcze więcej, niż wcześniej. W dodatku ten
jebany krokusik. Jeszcze raz omiotłam wzrokiem chłopaka-wiosnę, i zatrzymałam
się na jego twarzy. Podniósł na mnie wzrok (tak, na stówę miał eyeliner), i
mimo, że normalnie nigdy nie odwracam wzroku pierwsza, teraz po chwili to
zrobiłam, bo miał dokładnie takie same oczy, jak Kaja ‒ duże, głęboko osadzone,
szarozielone i z niezmiernie długimi rzęsami.
Zaczęłam zastanawiać się, czy to nie jakieś
pieprzone znaki od Boga, albo innego Losu, w który bardzo lubiła wierzyć Kaja.
Zawsze uważałam, że to bzdury, ale dla niej nic nie działo się przypadkiem. Ten
sposób myślenia mnie wkurwiał, bo zakładał, że w tym zerwaniu kryło się coś
więcej, niż zerwanie, może jakaś nauczka, czy coś. Idiotyzm.
I wtedy chłopak-wiosna wyciągnął telefon.
‒ Hejka, misiu ‒ powiedział z taką specyficzną
manierą w głosie. ‒ No, niedługo będę, jeszcze godzinka. O matko, to cudownie,
że zrobiłeś obiad! Okej, papa. Cześć.
Brzmiał totalnie nierealistycznie, jak ci geje
z seriali, w których dopiero zaczynało się przedstawiać gejów jako normalnych
ludzi, a i tak wychodzili na nienormalnych, bo nikt tak przecież nie gada.
Dresowi bardzo się to nie spodobało, bo posłał mu kolejne, bardzo długie
pogardliwe spojrzenie, po czym wstał, żeby wyjsć z przedziału, zatrzymał się
krok dalej (mając tyłek dokładnie na wysokości mojej twarzy) i splunął na
chłopaka-wiosnę. I wtedy ja, choć to było cholernie głupie, z całej siły
kopnęłam go glanem w kostkę, przez co zachwiał się i cudem nie przewrócił się
na któreś z nas. Formalistka krzyknęła, gdy zamachnął się, żeby mi przywalić, a
wypłosz dołączył do niej, gdy uchyliłam się i nadepnęłam mu na stopę. Dres
podskoczył wtedy, wydał z siebie krzyk bólu i potykając się o plecak
chłopaka-wiosny, przewrócił się trochę na wypłosza, a trochę na podłogę. Persia
formalistka już dobrą chwilę wołała konduktora, dres chyba stracił przytomność,
bo uderzył głową w szklane drzwi, a ja zastanawiałam się, dlaczego jestem aż
taką debilką, żeby lać się w pociągu. To cud, że nikomu poza nim nic się nie
stało, i chłopak-wiosna, którego broniłam, w żaden sposób na tym nie
ucierpiał.
Nie wiem, czy zacięły się drzwi i dlatego tak
długo go nie było, ale konduktor nie przychodził sporo czasu. Akurat tyle, że
zdążyłam wyciągnąć z kieszeni tęczową taśmę (przynajmniej pamiątka po Kai na
coś się przyda) i obkleić nią buta nieprzytomnego dresa. Gdy chciałam urwać kawałek
zębami, chłopak-wiosna z uśmiechem podał mi nożyczki.
‒ Eliza ‒ powiedziałam, biorąc je od niego.
‒ Kajetan ‒ odrzekł. Posłałam mu przeciągłe
spojrzenie spod zmarszczonych brwi. Cholerny Brak Przypadków, dopadnie cię
wszędzie, nie znasz dnia ani godziny.
‒ Trzymaj, na pewno ci się przyda ‒ podałam mu
całą rolkę taśmy akurat wtedy, gdy drzwi przedziału otworzył konduktor.
Podarowałam chłopakowi-wiośnie mój najszczerszy półuśmiech.
‒ Co się tu, do cholery, stało?
‒ Kolega się potknął, i biedny uderzył się w
głowę ‒ powiedział smutno, trzepocząc rzęsami i zerkając na mnie
porozumiewawczo. ‒ Nie wiedzieliśmy, co zrobić.
Ta wnerwiająca, i jednocześnie urocza maniera
w głosie. Zdecydowanie wkurwiał mnie jak cholera.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz