Well she's walking through the clouds
With a circus mind
That's running wild
Butterflies and zebras and moonbeams
And fairy tales,
That's all she ever thinks about
Jimi Hendrix, Little
Wing
Cienie znikają.
Orfeusz wychodzi na nową ścieżkę swojej poezji zwanej mroczną.
Zbigniew Herbert, H.E.O
Była
tylko niekończąca się droga w dół.
Pamiętał
wszystko jak przez mgłę – idącą ukośnie nocną uliczkę Seattle, wilgotne powietrze,
własne mokre od potu dłonie, wreszcie niebieski, mrugający neon, obskurną
klatkę schodową i tego dziada w stróżówce.
Zanim
Orph zdołał choćby przekroczyć próg, dziad ozwał się skrzekliwie, siedząc w
otwartych drzwiach:
–
Przejścia nie ma!
Goła
żarówka bezlitośnie obnażała jego przekrwione oczy i tłustą brodę. Orph stanął
przed stróżówką. Skórzana kurtka ociekała deszczem.
–
Ja do klubu – rzucił, próbując brzmieć
szorstko i pewnie.
Nie
brzmiał szorstko i pewnie.
Tak
naprawdę serce tłukło mu się jak oszalałe, a w ustach czuł metaliczny smak. Na
klatce śmierdziało trupią stęchlizną i starym mięsem. Instynkt Orpha krzyczał.
Mimo
to chłopak chwycił mocniej futerał z gitarą, wyślizgujący mu się ze spoconej
dłoni. Dyskretnie wytarł wolną we flanelową koszulę.
Dziad
parsknął i wgryzł się w konsumowaną właśnie kanapkę z krwistą wołowiną.
–
Tu nie ma żadnego klubu.
Orph
przestąpił z nogi na nogę, jakby gotów zerwać się do biegu. Dziad chyba to
zauważył, bo wyprostował się nieznacznie, nagle napięty i czujny. Chłopak z
jakiegoś powodu wiedział, że ani podeszły wiek, ani wielka kanapka nie będą
stanowiły przeszkody.
–
Przecież wiem, że jest – rzucił Orph z
desperacją. Zawahał się. – Niech mnie pan wpuści, gram tam koncert.
Dziad
zmarszczył brwi i wciągnął w nozdrza powietrze. Powęszył chwilę. Po chwili
splunął surowym kawałkiem wołowiny do kosza pod biurkiem.
–
Koncert, tak? – Otaksował go wzrokiem. –
Idź do domu. To nie jest miejsce dla ciebie.
–
Jest opłata? – naciskał chłopak.
Dziad
roześmiał się bez wesołości.
–
Dla ciebie nie. A teraz spierdalaj.
Orph
położył futerał na ziemi i zaczął go rozpinać. Dziad kręcił głową, kiedy
wyjmował gitarę.
Orph
zagrał.
Po
chwili zbiegał po stromych stopniach w dół, prosto w chłodny mrok klatki
schodowej. Gitarę przewiesił sobie przez ramię, nie fatygując się, żeby ją
chować – mogła się jeszcze przydać. Żółte światło żarówki oświetlało kolejne
stopnie.
Znalazł
się na obskurnym półpiętrze z paroma drzwiami. Szarpnął za klamki, ale
wszystkie były zamknięte – dalej wiodły tylko pogrążone w ciemności schody,
daleko, daleko w dół, gdzie majaczyło mdłe błękitne światło. Z piwnic dobiegało
miarowe dudnienie.
Orph
przełknął ślinę. Przejechał palcami po gryfie swojej ukochanej gitary, czule
dotknął lakierowanego drewna w kolorze sunburst. Odetchnął głęboko. Dla niej,
pomyślał. Robię to dla niej.
Ruszył
w dół. Musiał iść ostrożnie, bo w mroku nie dostrzegał kolejnych stopni. Gitara
obijała mu się o biodro, kiedy brnął przez mrok i powietrze tak zimne, że można
by je kroić na kostki lodu. Mokra od potu koszula zesztywniała. Orph sunął
dłonią po chłodnym betonie, usiłując przypomnieć sobie, jak to było ogrzewać
się ciepłem drugiego ciała i wtulać twarz w dziewczęce włosy. Nie szło mu.
Próbował przywołać Ericę. W końcu to dla niej tu był. To o nią chodziło. Tylko
o nią przecież.
Poznali
się jakiś rok temu, na koncercie. Miała rudawobrązowe włosy i ciemnoniebieskie
dżinsy, i tak niesamowicie czuła muzykę, tańcząc. Postawił jej wtedy piwo i
pamiętał, że tak śmiesznie chichotała znad plastikowego kubka. Erica pachniała
żywicą i lubiła chodzić po mokrym lesie. Erica miała trawy i kwiaty we włosach.
Erica była jego dziewczyną. Jego muzą. Snuła historie, przytulała się do jego
piersi, biegała o świcie, chodziła dziarsko i energicznie. Przywoływał jej
uśmiech, energiczny krok, jej czerwone usta i mokre włosy przyklejone do
twarzy, i czuł rosnące w piersi ciepło.
Dudnienie
narastało, aż wreszcie dało się rozróżnić perkusję i drgający hipnotyzująco
bas. Niebieskie światło przybliżało się i w końcu przybrało kształt
wylewającego się spod zamkniętych drzwi zimnego blasku rysującego w ciemności
trzy barczyste sylwetki w garniturach. Białe koszule wystające spod marynarek
jakby fosforyzowały.
Orph
przystanął na ostatnim stopniu.
W
mroku błysnęły po kolei trzy pary białych zębów.
–
Kim jesteś
–
I co
–
Tutaj robisz?
Zdanie
wypowiedziane trzema różnymi głosami zabrzmiało tak płynnie, że Orph aż się
wzdrygnął. Przycisnął gitarę do piersi.
–
Orph Chandler – powiedział. –
Przyszedłem do waszego szefa.
Jeden
z nich wydał gardłowy odgłos – zaraz potem podobne wydobyli z siebie drugi i
trzeci.
–
Jak
–
Tu
–
Wszedłeś?
–
Tu nie ma
–
Wstępu dla
–
Takich jak ty.
–
Ale wszedłem. – Orph powoli chwycił za
gryf i położył palce na strunach. – Stary mnie wpuścił.
Ochroniarze
zaszumieli.
–
Po co
–
Miałbyś rozmawiać
–
Z szefem?
–
Mam do niego sprawę – powiedział Orph
wymijająco.
Znowu
gardłowy odgłos.
–
Wiesz, że musisz
–
Mieć coś dla
–
Niego w zamian?
–
Mam. – Orph spróbował się uśmiechnąć. –
Wasz szef chyba lubi dobrą muzykę, tak?
Ochroniarze
namawiali się przez chwilę.
–
Mogę zagrać – zaproponował. – Żebyście usłyszeli.
Patrzyli
na niego z ciemności. Przełknął ślinę.
–
Zagraj – zażądali chórem.
Orph
odetchnął głęboko i zagrał.
Po
chwili jeden z nich pchnął drzwi, zalewając klatkę schodową błękitnym blaskiem.
Orph szybko przestąpił próg, w razie gdyby ochroniarze jednak się rozmyślili i
wszedł prosto w dym i dźwięk.
Klub
tętnił i dudnił, wypełniony bujającym się tłumem. Ze sceny na cały klub
rozchodziły się dźwięki depresyjnego, ciężkiego grunge’u i Orph nie mógł
powstrzymać dreszczu ekstazy. Bas i ciężka gitara przeszywały go aż do kości.
Nawet tu, mimo masy ciał, panował chłód, ale stał się jakby bardziej znośny.
Do
rzeczywistości przywołała go jakaś czarnowłosa kobieta, która wymownie wskazała
na jego nadgarstek. Przybiła na nim pieczątkę oznaczającą znak wstępu i głową
wskazała tłum.
Orph
zanurzył się w morze chłodnych ciał. Z trudem powstrzymał krzyk. Ludzie
zacisnęli się wokół niego, jakby spragnieni ciepła. Tańczyli ciężko i obijali o
siebie, jak zahipnotyzowani, z pustym wzrokiem. Niektórzy mieli w dłoniach
plastikowe kubki z ciemnoczerwoną
cieczą. Orph popłynął bezradnie z tłumem, usiłując dojrzeć cokolwiek ponad
kołyszącymi się jak makówki głowami.
Wiedział,
że powinien się skupić, ale jednak jego wzrok co chwilę wędrował w stronę
sceny. Zespół zanurzał się w coraz niższe tony, a tłum wzbierał jak fala.
Ochrypły głos wokalisty przeszywał Orpha na wskroś, jego trzeźwość, jego ból
czyniły go niemal namacalnym. Na pewno byli ze Seattle. Brzmieli trochę jak
Alice in Chains, trochę jak Soundgarden. Co za dźwięk. Gitarzysta odrzucił
głowę, a blond włosy otoczyły go białą chmurą. Podartą koszulę miał obwiązaną
wokół pasa. Gołe klatki piersiowe lśniły od potu; w tym świetle ich skóra
wydawała się szara, a surowe wnętrze stawało się jeszcze zimniejsze.
Ktoś
szarpnął go za ramię. Wykręcił głowę, żeby dojrzeć cokolwiek w tłumie.
–
Ty do Pana H? – rzuciła druga ciemnowłosa
kobieta. Miała czarną ramoneskę i zęby spiłowane na kły.
–
Tak? – spytał Orph, czując, jak trochę
opuszcza go duch.
Kobieta
bez słowa pociągnęła go zimną ręką w lewo, w stronę baru. Orph posłusznie
podążył za nią, czując, jak coś zaciska mu się na gardle. Przeszli trochę na
bok, mijając scenę i głośniki. Wokalista wpatrywał się ciemnymi oczami w
przestrzeń, miarowo kiwając głową w rytm.
Nagle
tłum wypluł Orpha i oto znalazł się przy betonowej kolumnie podtrzymującej
strop piwnicy – tam, na lekkim podwyższeniu, na czarnych plastikowych
krzesłach, siedział Pan H ze swoją Panią we własnej osobie. Muzyk poczuł
dreszcz biegnący mu w górę kręgosłupa. Wiedziałby, że to oni, nawet bez mnóstwa
legend i opowieści krążących po klubach i salach koncertowych Seattle.
Zdrętwiały mu palce.
Pan
H podniósł głowę, przytrzymując czoło. Był śmiertelnie blady, a czarny garnitur
miał wymięty i zużyty. Spojrzał na Orpha zmęczonym, ciemnym spojrzeniem. Miało
w sobie coś beznamiętnie obojętnego. Było puste. Orph poczuł, jak coś ciągnie
go w dół. Ta muzyka… ta muzyka…
–
Orph Chandler – powiedział Pan H. Jego
głos był cichy i chrapliwy. – Tak? – Nie czekał na odpowiedź. – Wiesz, że nie powinno
cię tu być.
Orph
pokiwał głową, usiłując wyrwać się z odrętwienia i dziwnego upojenia dźwiękiem.
–
Wiem.
–
A jednak jesteś. – Pan H oparł się o
plastikowy podłokietnik. – Najchętniej wrzuciłbym cię do piwnic za wejście bez
zaproszenia, ale za bardzo się nudzę. Czego chcesz?
Pani
przyglądała mu się z uwagą. Jej jasnobrązowa skóra wydawała się idealnie
gładka, a spojrzenie, w przeciwieństwie do tego męża, było bystre. Orph
spojrzał na nią i zaczerpnął powietrza.
–
Jest tu moja dziewczyna. Nie powinno jej
tu być.
Pan
H roześmiał się śmiechem, który przypominał rozdzierany papier.
–
Każdy ma tu swoje miejsce. – Objął
gestem salę. – Nawet ty, w swoim czasie. Nikt tu nie jest bez powodu.
Orph
pokręcił głową, zdeterminowany.
–
Przyszedłem ją stąd zabrać. Jeśli pozwolicie mi z nią wyjść, zagram wam
piosenkę, jakiej nigdy nie słyszeliście.
Znowu
smętne rozdzieranie papieru. Pani patrzyła na niego spod gęstych, ciemnych
rzęs. Czarne loki spadały jej kaskadą na ramię.
–
Dawno nie mieliśmy tu takich jak ty. No,
dzielny muzykancie. – Pan H pochylił się lekko. – Bardzo to wszystko piękne i
szlachetne. To twoja ukochana, tak?
Orph
gwałtownie pokiwał głową.
Pan
H pokręcił głową.
–
Nie, chłopcze. Ona już nie jest twoją
ukochaną. Nie jest nikim dla nikogo.
–
Gdzie ona jest? – spytał Orph przez
zaciśnięte gardło.
Mężczyzna
machnął ręką w stronę tłumu.
–
Bawi się.
Te
dwa słowa w jego ustach zabrzmiały tak pusto, że w uszach Orpha aż zadzwoniło.
Milczał przez chwilę.
–
Zagram wam – powiedział. – Zagram i
wtedy zrozumiecie.
Pan
H popatrzył na niego z uwagą.
–
Co
zrozumiemy?
–
Kim ona dla mnie jest.
Pan
H otworzył usta, ale wtedy Pani położyła mu smukłą dłoń na ręku. Spojrzała na
Orpha. Dopiero teraz zauważył, że do czarnej sukni ma przypiętą broszkę w
kształcie rozciętego granatu. Migotała purpurowo.
–
Pozwól mu – powiedziała. – Chcę go
posłuchać.
Mężczyzna
milczał przez chwilę, po czym westchnął, a westchnięcie jakby spuściło z niego
resztki powietrza. Ze znużeniem pstryknął palcami. Naraz na całej sali zapadła
cisza, a z tłumu wyszła ona – jak zwykle smukła i pełna gracji, jak nigdy
sztywna i bez zwykłej żywiołowości.
Orph
przez chwilę nie mógł oddychać. Erica stała sztywno, jak nie ona. Soczyście
zielone oczy przygasły do odcieni szarości i wpatrywały się przed siebie bez
wyrazu. Miała szarą twarz i fioletowe sińce. Luźne kosmyki opadały jej na
spoconą twarz. Oddychała ciężko, jakby wyczerpana tańcem.
Orph
złapał ją za rękę, bliski rozpaczy. Była zimna i zaraz wyślizgnęła mu się z
dłoni. Głos Pana H zabrzmiał w ciszy jak tarcie kamienia o kamień.
–
Graj, chłopcze.
Orph
spojrzał na scenę. Zespół właśnie robił mu miejsce. Chłopak powoli ruszył w
tamtą stronę. Czuł na sobie tysiące spojrzeń, kiedy wchodził po schodkach,
kiedy drżącymi rękami podłączał gitarę do wzmacniacza, kiedy podchodził do
mikrofonu. Potoczył wzrokiem po milczącym tłumie.
Orph
ostrożnie przewiesił sobie gitarę przez ramię i położył dłoń na strunach.
Przycisnął do nich swoją szczęśliwą kostkę i zamknął oczy. Przebiegł palcami po
strunach, po gryfie. Tę piosenkę znał na pamięć. Tę piosenkę potrafił zagrać
wyrwany ze snu w środku nocy.
Martwy
tłum milczał, kiedy po klubie niosły się dźwięki „Little Wing” Jimiego
Hendrixa.
Melancholijna,
bluesowa gitara rozbrzmiała czysto i mocno. Orph zbliżył usta do mikrofonu.
–
Well
she’s walking – zaczął trochę drżąco. – Through
the clouds…
Po
chwili jego głos nabrał pewności. Czysty blues. Smutek i melancholia. Orph nadał
swojemu głosowi ciepła, dodał trochę chropowatości i nostalgii. Pomyślał o
Erice. Erica była jak Małe Skrzydło. Jak mały, trzepoczący ptak. Raz jeszcze
przymknął powieki. Gdyby nie ona, nie wiedziałby. Nie potrafiłby oddać tej
magii, kolorów kompozycji. Nie wiedziałby, jak to jest śpiewać o dziewczynie
ujeżdżającej wiatr. Dzięki niej jego muzyka stawała się pełniejsza.
Przy
solówce pozwolił sobie trochę odpłynąć. Pierwsze nuty wygrał zgodnie z
kompozycją, a jego palce swobodnie przebiegały po strunach. Później poleciał.
Bawił się brzmieniem. Zagrał trochę niżej, trochę ciemniej, nostalgia zrobiła
się mroczniejsza. Spodobało mu się to. Poszedł jeszcze głębiej. Zaczerpnął z
tego, co właśnie usłyszał, z ciężkiej, depresyjnej gitary, zanurzył w niskie
dźwięki. Przywołał obraz martwej Eriki, gitara zabrzmiała jeszcze lepiej.
Poczuł napływ euforii z własnego odkrycia. Wygrał całą solówkę. I wiedział, że
to była dobra solówka. Na koniec zwolnił, wrócił do poprzedniego stylu,
nostalgicznego i nasyconego barwami. Wygrał kilka wyższych dźwięków i opuścił
dłoń.
Tłum
milczał. Oddech Orpha szumiał w głośnikach.
Pan
H wstał. Pani wciąż siedziała.
–
Tak – powiedział Pan H, a jego głos
rozbrzmiał dziwnie czysto. Widocznie się zastanawiał. Na jego policzkach
wykwitł cień rumieńca. – Tak, teraz wiem, czym ona dla ciebie jest.
Orph
nie wiedział, co na to odpowiedzieć, więc milczał, próbując złapać oddech.
Spojrzał w stronę bladej Eriki. Była dziwnie piękna w tym błękitnym świetle.
–
Pozwolimy ci ją zabrać.
Szybko
odwrócił głowę w stronę państwa.
–
Jest tylko jeden warunek.
–
Jaki? – spytał gorliwie Orph.
–
Wyjdziesz przodem, a ona za tobą,
odprowadzi was Merc. – Pan H kiwnął głową w stronę zadbanego, młodego mężczyzny
w garniturze, którzy wychynął z cienia. Wyglądał jak menadżer. – Nie wolno ci
ani razu spojrzeć za siebie. Ani razu, rozumiesz?
Orph
pokręcił głową.
–
Czemu?
–
Jedyne, co masz zrobić, to nie patrzeć
za siebie. – Pan H zerknął na Panią. – Nie tylko pozwalamy ci z nią wyjść.
Pomagamy ci ją odzyskać.
Orph
przełknął ślinę. Pani dłonią pokazała mu wyjście.
–
Piękny występ, Orph. A teraz ruszaj. Idź
na górę.
Rozejrzał
się. Tłum stał beznamiętnie. Zespół czekał, aż scena będzie wolna.
Orph
powoli zszedł ze sceny i ruszył w stronę drzwi. Tłum rozstępował się przed nim
w ciszy. Za sobą słyszał lekkie kroki i bardzo korciło go, żeby upewnić się,
czy to Erica. Jakiś męski głos szepnął coś uspokajająco. Orph zacisnął zęby i
wyszedł z klubu. Przepełniało go dziwne uczucie – jakaś podskórna świadomość,
że nic już nie będzie takie samo. Usłyszał tu coś, czego nie słyszał nikt inny.
Dotknął czegoś, czego na górze jeszcze nie znali.
Za
jego plecami gruchnęła muzyka. Z trudem oparł się odruchowi spojrzenia przez
ramię i ruszył po schodach. Czuł na sobie wzrok trzech ochroniarzy. Zaczął
wspinaczkę w górę. Serce waliło mu jak młotem, a pot ściekał po plecach.
Oddychał płytko. Muzyka oddalała się i w piersi narastała mu dziwna tęsknota.
Orph
sunął dłonią po zimnym betonie. Za sobą słyszał kroki. Zostawiono otwarte drzwi
na powrót Merca i muzyka unosiła się ciężko w górę.
Kiedy
dochodzili już do stróżówki, gitarzysta zagrał solówkę. Instrument jęczał
przepełniony jakimś niewymownym bólem, jakąś połykającą ciemnością, spiralą
schodów, w dół i w dół. To było to. Tak, to było właśnie to!
Orph
odwrócił się gwałtownie.
Okrzyk
triumfu uwiązł mu w gardle. Przypomniał sobie o warunku, przypomniał sobie o
Erice i już czuł zbliżającą się rozpacz, kiedy ją zobaczył. Stała tam,
widoczna, parę stopni za nim.
Ulga
prawie zbiła go z nóg. Wyciągnął do niej rękę. Erica stała przez chwilę bez
słowa, jakby nie wiedząc, co ma z nią zrobić. Kiedy Orph zszedł do niej kilka
stopni w dół, w końcu niepewnie podała mu dłoń. Kiedy zacisnął palce na jej
palcach, poczuł, jak są lodowate.
W
ciemnej stróżówce urósł mech. Dziad w zamyśleniu przyglądał się motylom
wylatującym ze śmietnika i szuflady biurka.
Na
dole, przy mruczącym hipnotyzująco grunge’u, trzech ochroniarzy milczało. W
piersiach rosło im księżycowe światło.
Pan
H spojrzał na swoją Panią. Pani spojrzała na swojego Pana H.
Orph
i Erica wyszli z podziemi, prosto na letni deszcz. Dziewczyna stała sztywno w
mżawce, podczas gdy muzyk opadł ciężko na schodki.
Zbliżał
się nowy dzień, a Seattle miało usłyszeć coś, czego nie słyszał nikt.