31 sierpnia 2018

Orph


Well she's walking through the clouds
With a circus mind
That's running wild
Butterflies and zebras and moonbeams
And fairy tales,
That's all she ever thinks about
Jimi Hendrix, Little Wing

Cienie znikają. Orfeusz wychodzi na nową ścieżkę swojej poezji zwanej mroczną.
Zbigniew Herbert, H.E.O

Była tylko niekończąca się droga w dół. 
Pamiętał wszystko jak przez mgłę – idącą ukośnie nocną uliczkę Seattle, wilgotne powietrze, własne mokre od potu dłonie, wreszcie niebieski, mrugający neon, obskurną klatkę schodową i tego dziada w stróżówce.
Zanim Orph zdołał choćby przekroczyć próg, dziad ozwał się skrzekliwie, siedząc w otwartych drzwiach:
 Przejścia nie ma!
Goła żarówka bezlitośnie obnażała jego przekrwione oczy i tłustą brodę. Orph stanął przed stróżówką. Skórzana kurtka ociekała deszczem.
 Ja do klubu – rzucił, próbując brzmieć szorstko i pewnie.
Nie brzmiał szorstko i pewnie.
Tak naprawdę serce tłukło mu się jak oszalałe, a w ustach czuł metaliczny smak. Na klatce śmierdziało trupią stęchlizną i starym mięsem. Instynkt Orpha krzyczał.
Mimo to chłopak chwycił mocniej futerał z gitarą, wyślizgujący mu się ze spoconej dłoni. Dyskretnie wytarł wolną we flanelową koszulę.
Dziad parsknął i wgryzł się w konsumowaną właśnie kanapkę z krwistą wołowiną.
 Tu nie ma żadnego klubu.
Orph przestąpił z nogi na nogę, jakby gotów zerwać się do biegu. Dziad chyba to zauważył, bo wyprostował się nieznacznie, nagle napięty i czujny. Chłopak z jakiegoś powodu wiedział, że ani podeszły wiek, ani wielka kanapka nie będą stanowiły przeszkody.
 Przecież wiem, że jest – rzucił Orph z desperacją. Zawahał się. – Niech mnie pan wpuści, gram tam koncert.
Dziad zmarszczył brwi i wciągnął w nozdrza powietrze. Powęszył chwilę. Po chwili splunął surowym kawałkiem wołowiny do kosza pod biurkiem.
 Koncert, tak? – Otaksował go wzrokiem. – Idź do domu. To nie jest miejsce dla ciebie.
 Jest opłata? – naciskał chłopak.
Dziad roześmiał się bez wesołości.
 Dla ciebie nie. A teraz spierdalaj.
Orph położył futerał na ziemi i zaczął go rozpinać. Dziad kręcił głową, kiedy wyjmował gitarę.
Orph zagrał.
Po chwili zbiegał po stromych stopniach w dół, prosto w chłodny mrok klatki schodowej. Gitarę przewiesił sobie przez ramię, nie fatygując się, żeby ją chować – mogła się jeszcze przydać. Żółte światło żarówki oświetlało kolejne stopnie.
Znalazł się na obskurnym półpiętrze z paroma drzwiami. Szarpnął za klamki, ale wszystkie były zamknięte – dalej wiodły tylko pogrążone w ciemności schody, daleko, daleko w dół, gdzie majaczyło mdłe błękitne światło. Z piwnic dobiegało miarowe dudnienie.
Orph przełknął ślinę. Przejechał palcami po gryfie swojej ukochanej gitary, czule dotknął lakierowanego drewna w kolorze sunburst. Odetchnął głęboko. Dla niej, pomyślał. Robię to dla niej.
Ruszył w dół. Musiał iść ostrożnie, bo w mroku nie dostrzegał kolejnych stopni. Gitara obijała mu się o biodro, kiedy brnął przez mrok i powietrze tak zimne, że można by je kroić na kostki lodu. Mokra od potu koszula zesztywniała. Orph sunął dłonią po chłodnym betonie, usiłując przypomnieć sobie, jak to było ogrzewać się ciepłem drugiego ciała i wtulać twarz w dziewczęce włosy. Nie szło mu. Próbował przywołać Ericę. W końcu to dla niej tu był. To o nią chodziło. Tylko o nią przecież.
Poznali się jakiś rok temu, na koncercie. Miała rudawobrązowe włosy i ciemnoniebieskie dżinsy, i tak niesamowicie czuła muzykę, tańcząc. Postawił jej wtedy piwo i pamiętał, że tak śmiesznie chichotała znad plastikowego kubka. Erica pachniała żywicą i lubiła chodzić po mokrym lesie. Erica miała trawy i kwiaty we włosach. Erica była jego dziewczyną. Jego muzą. Snuła historie, przytulała się do jego piersi, biegała o świcie, chodziła dziarsko i energicznie. Przywoływał jej uśmiech, energiczny krok, jej czerwone usta i mokre włosy przyklejone do twarzy, i czuł rosnące w piersi ciepło.
Dudnienie narastało, aż wreszcie dało się rozróżnić perkusję i drgający hipnotyzująco bas. Niebieskie światło przybliżało się i w końcu przybrało kształt wylewającego się spod zamkniętych drzwi zimnego blasku rysującego w ciemności trzy barczyste sylwetki w garniturach. Białe koszule wystające spod marynarek jakby fosforyzowały.
Orph przystanął na ostatnim stopniu.
W mroku błysnęły po kolei trzy pary białych zębów.
 Kim jesteś
 I co
 Tutaj robisz?
Zdanie wypowiedziane trzema różnymi głosami zabrzmiało tak płynnie, że Orph aż się wzdrygnął. Przycisnął gitarę do piersi.
 Orph Chandler – powiedział. – Przyszedłem do waszego szefa.
Jeden z nich wydał gardłowy odgłos – zaraz potem podobne wydobyli z siebie drugi i trzeci.
 Jak
 Tu
 Wszedłeś?
 Tu nie ma
 Wstępu dla
 Takich jak ty.
 Ale wszedłem. – Orph powoli chwycił za gryf i położył palce na strunach. – Stary mnie wpuścił.
Ochroniarze zaszumieli.
 Po co
 Miałbyś rozmawiać
 Z szefem?
 Mam do niego sprawę – powiedział Orph wymijająco.
Znowu gardłowy odgłos.
 Wiesz, że musisz
 Mieć coś dla
 Niego w zamian?
 Mam. – Orph spróbował się uśmiechnąć. – Wasz szef chyba lubi dobrą muzykę, tak?
Ochroniarze namawiali się przez chwilę.
 Mogę zagrać – zaproponował. – Żebyście usłyszeli.  
Patrzyli na niego z ciemności. Przełknął ślinę.
 Zagraj – zażądali chórem.
Orph odetchnął głęboko i zagrał.
Po chwili jeden z nich pchnął drzwi, zalewając klatkę schodową błękitnym blaskiem. Orph szybko przestąpił próg, w razie gdyby ochroniarze jednak się rozmyślili i wszedł prosto w dym i dźwięk.
Klub tętnił i dudnił, wypełniony bujającym się tłumem. Ze sceny na cały klub rozchodziły się dźwięki depresyjnego, ciężkiego grunge’u i Orph nie mógł powstrzymać dreszczu ekstazy. Bas i ciężka gitara przeszywały go aż do kości. Nawet tu, mimo masy ciał, panował chłód, ale stał się jakby bardziej znośny.
Do rzeczywistości przywołała go jakaś czarnowłosa kobieta, która wymownie wskazała na jego nadgarstek. Przybiła na nim pieczątkę oznaczającą znak wstępu i głową wskazała tłum.
Orph zanurzył się w morze chłodnych ciał. Z trudem powstrzymał krzyk. Ludzie zacisnęli się wokół niego, jakby spragnieni ciepła. Tańczyli ciężko i obijali o siebie, jak zahipnotyzowani, z pustym wzrokiem. Niektórzy mieli w dłoniach plastikowe kubki z  ciemnoczerwoną cieczą. Orph popłynął bezradnie z tłumem, usiłując dojrzeć cokolwiek ponad kołyszącymi się jak makówki głowami.
Wiedział, że powinien się skupić, ale jednak jego wzrok co chwilę wędrował w stronę sceny. Zespół zanurzał się w coraz niższe tony, a tłum wzbierał jak fala. Ochrypły głos wokalisty przeszywał Orpha na wskroś, jego trzeźwość, jego ból czyniły go niemal namacalnym. Na pewno byli ze Seattle. Brzmieli trochę jak Alice in Chains, trochę jak Soundgarden. Co za dźwięk. Gitarzysta odrzucił głowę, a blond włosy otoczyły go białą chmurą. Podartą koszulę miał obwiązaną wokół pasa. Gołe klatki piersiowe lśniły od potu; w tym świetle ich skóra wydawała się szara, a surowe wnętrze stawało się jeszcze zimniejsze.
Ktoś szarpnął go za ramię. Wykręcił głowę, żeby dojrzeć cokolwiek w tłumie.
 Ty do Pana H? – rzuciła druga ciemnowłosa kobieta. Miała czarną ramoneskę i zęby spiłowane na kły.
 Tak? – spytał Orph, czując, jak trochę opuszcza go duch.
Kobieta bez słowa pociągnęła go zimną ręką w lewo, w stronę baru. Orph posłusznie podążył za nią, czując, jak coś zaciska mu się na gardle. Przeszli trochę na bok, mijając scenę i głośniki. Wokalista wpatrywał się ciemnymi oczami w przestrzeń, miarowo kiwając głową w rytm.
Nagle tłum wypluł Orpha i oto znalazł się przy betonowej kolumnie podtrzymującej strop piwnicy – tam, na lekkim podwyższeniu, na czarnych plastikowych krzesłach, siedział Pan H ze swoją Panią we własnej osobie. Muzyk poczuł dreszcz biegnący mu w górę kręgosłupa. Wiedziałby, że to oni, nawet bez mnóstwa legend i opowieści krążących po klubach i salach koncertowych Seattle. Zdrętwiały mu palce.
Pan H podniósł głowę, przytrzymując czoło. Był śmiertelnie blady, a czarny garnitur miał wymięty i zużyty. Spojrzał na Orpha zmęczonym, ciemnym spojrzeniem. Miało w sobie coś beznamiętnie obojętnego. Było puste. Orph poczuł, jak coś ciągnie go w dół. Ta muzyka… ta muzyka…
 Orph Chandler – powiedział Pan H. Jego głos był cichy i chrapliwy. – Tak? – Nie czekał na odpowiedź. – Wiesz, że nie powinno cię tu być.
Orph pokiwał głową, usiłując wyrwać się z odrętwienia i dziwnego upojenia dźwiękiem.
 Wiem.
 A jednak jesteś. – Pan H oparł się o plastikowy podłokietnik. – Najchętniej wrzuciłbym cię do piwnic za wejście bez zaproszenia, ale za bardzo się nudzę. Czego chcesz?
Pani przyglądała mu się z uwagą. Jej jasnobrązowa skóra wydawała się idealnie gładka, a spojrzenie, w przeciwieństwie do tego męża, było bystre. Orph spojrzał na nią i zaczerpnął powietrza.
 Jest tu moja dziewczyna. Nie powinno jej tu być.
Pan H roześmiał się śmiechem, który przypominał rozdzierany papier.
 Każdy ma tu swoje miejsce. – Objął gestem salę. – Nawet ty, w swoim czasie. Nikt tu nie jest bez powodu.
Orph pokręcił głową, zdeterminowany.
– Przyszedłem ją stąd zabrać. Jeśli pozwolicie mi z nią wyjść, zagram wam piosenkę, jakiej nigdy nie słyszeliście.
Znowu smętne rozdzieranie papieru. Pani patrzyła na niego spod gęstych, ciemnych rzęs. Czarne loki spadały jej kaskadą na ramię.
 Dawno nie mieliśmy tu takich jak ty. No, dzielny muzykancie. – Pan H pochylił się lekko. – Bardzo to wszystko piękne i szlachetne. To twoja ukochana, tak?
Orph gwałtownie pokiwał głową.
Pan H pokręcił głową.
 Nie, chłopcze. Ona już nie jest twoją ukochaną. Nie jest nikim dla nikogo. 
 Gdzie ona jest? – spytał Orph przez zaciśnięte gardło.
Mężczyzna machnął ręką w stronę tłumu.
 Bawi się.
Te dwa słowa w jego ustach zabrzmiały tak pusto, że w uszach Orpha aż zadzwoniło. Milczał przez chwilę.
 Zagram wam – powiedział. – Zagram i wtedy zrozumiecie.
Pan H popatrzył na niego z uwagą.
 Co zrozumiemy?
 Kim ona dla mnie jest.
Pan H otworzył usta, ale wtedy Pani położyła mu smukłą dłoń na ręku. Spojrzała na Orpha. Dopiero teraz zauważył, że do czarnej sukni ma przypiętą broszkę w kształcie rozciętego granatu. Migotała purpurowo. 
 Pozwól mu – powiedziała. – Chcę go posłuchać.
Mężczyzna milczał przez chwilę, po czym westchnął, a westchnięcie jakby spuściło z niego resztki powietrza. Ze znużeniem pstryknął palcami. Naraz na całej sali zapadła cisza, a z tłumu wyszła ona – jak zwykle smukła i pełna gracji, jak nigdy sztywna i bez zwykłej żywiołowości.
Orph przez chwilę nie mógł oddychać. Erica stała sztywno, jak nie ona. Soczyście zielone oczy przygasły do odcieni szarości i wpatrywały się przed siebie bez wyrazu. Miała szarą twarz i fioletowe sińce. Luźne kosmyki opadały jej na spoconą twarz. Oddychała ciężko, jakby wyczerpana tańcem.
Orph złapał ją za rękę, bliski rozpaczy. Była zimna i zaraz wyślizgnęła mu się z dłoni. Głos Pana H zabrzmiał w ciszy jak tarcie kamienia o kamień.
 Graj, chłopcze.
Orph spojrzał na scenę. Zespół właśnie robił mu miejsce. Chłopak powoli ruszył w tamtą stronę. Czuł na sobie tysiące spojrzeń, kiedy wchodził po schodkach, kiedy drżącymi rękami podłączał gitarę do wzmacniacza, kiedy podchodził do mikrofonu. Potoczył wzrokiem po milczącym tłumie.
Orph ostrożnie przewiesił sobie gitarę przez ramię i położył dłoń na strunach. Przycisnął do nich swoją szczęśliwą kostkę i zamknął oczy. Przebiegł palcami po strunach, po gryfie. Tę piosenkę znał na pamięć. Tę piosenkę potrafił zagrać wyrwany ze snu w środku nocy.
Martwy tłum milczał, kiedy po klubie niosły się dźwięki „Little Wing” Jimiego Hendrixa.
Melancholijna, bluesowa gitara rozbrzmiała czysto i mocno. Orph zbliżył usta do mikrofonu.
 Well she’s walking – zaczął trochę drżąco. – Through the clouds…
Po chwili jego głos nabrał pewności. Czysty blues. Smutek i melancholia. Orph nadał swojemu głosowi ciepła, dodał trochę chropowatości i nostalgii. Pomyślał o Erice. Erica była jak Małe Skrzydło. Jak mały, trzepoczący ptak. Raz jeszcze przymknął powieki. Gdyby nie ona, nie wiedziałby. Nie potrafiłby oddać tej magii, kolorów kompozycji. Nie wiedziałby, jak to jest śpiewać o dziewczynie ujeżdżającej wiatr. Dzięki niej jego muzyka stawała się pełniejsza.
Przy solówce pozwolił sobie trochę odpłynąć. Pierwsze nuty wygrał zgodnie z kompozycją, a jego palce swobodnie przebiegały po strunach. Później poleciał. Bawił się brzmieniem. Zagrał trochę niżej, trochę ciemniej, nostalgia zrobiła się mroczniejsza. Spodobało mu się to. Poszedł jeszcze głębiej. Zaczerpnął z tego, co właśnie usłyszał, z ciężkiej, depresyjnej gitary, zanurzył w niskie dźwięki. Przywołał obraz martwej Eriki, gitara zabrzmiała jeszcze lepiej. Poczuł napływ euforii z własnego odkrycia. Wygrał całą solówkę. I wiedział, że to była dobra solówka. Na koniec zwolnił, wrócił do poprzedniego stylu, nostalgicznego i nasyconego barwami. Wygrał kilka wyższych dźwięków i opuścił dłoń.
Tłum milczał. Oddech Orpha szumiał w głośnikach.
Pan H wstał. Pani wciąż siedziała.
 Tak – powiedział Pan H, a jego głos rozbrzmiał dziwnie czysto. Widocznie się zastanawiał. Na jego policzkach wykwitł cień rumieńca. – Tak, teraz wiem, czym ona dla ciebie jest.
Orph nie wiedział, co na to odpowiedzieć, więc milczał, próbując złapać oddech. Spojrzał w stronę bladej Eriki. Była dziwnie piękna w tym błękitnym świetle.
 Pozwolimy ci ją zabrać.
Szybko odwrócił głowę w stronę państwa.
 Jest tylko jeden warunek.
 Jaki? – spytał gorliwie Orph.
 Wyjdziesz przodem, a ona za tobą, odprowadzi was Merc. – Pan H kiwnął głową w stronę zadbanego, młodego mężczyzny w garniturze, którzy wychynął z cienia. Wyglądał jak menadżer. – Nie wolno ci ani razu spojrzeć za siebie. Ani razu, rozumiesz?
Orph pokręcił głową.
 Czemu?
 Jedyne, co masz zrobić, to nie patrzeć za siebie. – Pan H zerknął na Panią. – Nie tylko pozwalamy ci z nią wyjść. Pomagamy ci ją odzyskać.
Orph przełknął ślinę. Pani dłonią pokazała mu wyjście.
 Piękny występ, Orph. A teraz ruszaj. Idź na górę.
Rozejrzał się. Tłum stał beznamiętnie. Zespół czekał, aż scena będzie wolna.
Orph powoli zszedł ze sceny i ruszył w stronę drzwi. Tłum rozstępował się przed nim w ciszy. Za sobą słyszał lekkie kroki i bardzo korciło go, żeby upewnić się, czy to Erica. Jakiś męski głos szepnął coś uspokajająco. Orph zacisnął zęby i wyszedł z klubu. Przepełniało go dziwne uczucie – jakaś podskórna świadomość, że nic już nie będzie takie samo. Usłyszał tu coś, czego nie słyszał nikt inny. Dotknął czegoś, czego na górze jeszcze nie znali.
Za jego plecami gruchnęła muzyka. Z trudem oparł się odruchowi spojrzenia przez ramię i ruszył po schodach. Czuł na sobie wzrok trzech ochroniarzy. Zaczął wspinaczkę w górę. Serce waliło mu jak młotem, a pot ściekał po plecach. Oddychał płytko. Muzyka oddalała się i w piersi narastała mu dziwna tęsknota.
Orph sunął dłonią po zimnym betonie. Za sobą słyszał kroki. Zostawiono otwarte drzwi na powrót Merca i muzyka unosiła się ciężko w górę.
Kiedy dochodzili już do stróżówki, gitarzysta zagrał solówkę. Instrument jęczał przepełniony jakimś niewymownym bólem, jakąś połykającą ciemnością, spiralą schodów, w dół i w dół. To było to. Tak, to było właśnie to!
Orph odwrócił się gwałtownie.
Okrzyk triumfu uwiązł mu w gardle. Przypomniał sobie o warunku, przypomniał sobie o Erice i już czuł zbliżającą się rozpacz, kiedy ją zobaczył. Stała tam, widoczna, parę stopni za nim.
Ulga prawie zbiła go z nóg. Wyciągnął do niej rękę. Erica stała przez chwilę bez słowa, jakby nie wiedząc, co ma z nią zrobić. Kiedy Orph zszedł do niej kilka stopni w dół, w końcu niepewnie podała mu dłoń. Kiedy zacisnął palce na jej palcach, poczuł, jak są lodowate.
W ciemnej stróżówce urósł mech. Dziad w zamyśleniu przyglądał się motylom wylatującym ze śmietnika i szuflady biurka.
Na dole, przy mruczącym hipnotyzująco grunge’u, trzech ochroniarzy milczało. W piersiach rosło im księżycowe światło.
Pan H spojrzał na swoją Panią. Pani spojrzała na swojego Pana H.
Orph i Erica wyszli z podziemi, prosto na letni deszcz. Dziewczyna stała sztywno w mżawce, podczas gdy muzyk opadł ciężko na schodki.
Zbliżał się nowy dzień, a Seattle miało usłyszeć coś, czego nie słyszał nikt.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz