2 sierpnia
Strzał. Huk. Ktoś wbiega po
schodach. Pukanie do drzwi. Podchodzę do nich i lekko uchylam. Widząc
biało-czerwoną opaskę na ramieniu młodego chłopaka otwieram je szerzej.
– Mogę Ci w czymś pomóc? –
pytam nie do końca przekonany czy chcę usłyszeć odpowiedź. Przecież nie bez
przyczyny nie chciałem pakować się w ten cały bałagan.
– Potrzebujemy mebli i innych
takich na barykady – wyrzuca z siebie na jednym oddechu.
No jasne, jak trwoga to do Boga.
Rozważając oddanie tym dzieciakom mojego majątku podchodzę do okna. Na końcu
ulicy jakiś chłopak upada a naokoło niego rozlewa się czerwona plama. Jakaś
dziewczyna podbiega do niego, kuca i szybko wstaje kierując się w stronę innego
wijącego się na chodniku mężczyzny. Nie mogę na to patrzeć. Odwracam wzrok i
spoglądam na wciąż ciężko oddychającego powstańca.
– Bierzcie co potrzebujecie.
Wychyla się na klatkę schodową i
woła innych. Przychodzą i razem z nim zaczynają wynosić i wyrzucać praktycznie
wszystko. Wracam do okna. Widok jest zbyt straszny. Zamykam oczy. Wystrzał.
Krzyk. Wystrzał. Krzyk. Nie mogę wytrzymać i próbując odciąć się od wydarzeń na
zewnątrz zaczynam przypatrywać się pracy młodziaków. Dłoń jednego z nich
spoczywa na niej. Przesuwa się po cienkich strunach, zaciska palce na jej
szyjce.
– Wiolonczelę zostaw – mówię,
może zbyt agresywnie, bo tamten szybko odsuwa się od niej i w przepraszającym
geście unosi ręce do góry.
19 sierpnia
– Wszyscy do piwnicy! – słyszę
nawoływania mężczyzny, który krzyczy, prawdopodobnie z całego tchu, między
jednym a drugim wybuchem.
Kolejny wstrząs powala mnie na
podłogę Serce przyspiesza, oddech staje się cięższy, a ja nie mogę się
uspokoić. Cholerny instynkt przetrwania. Powoli podnoszę się z ziemi. Kręci mi
się w głowie, obrazy są zamazane a dźwięk dochodzi jakby z oddali. Stawiam
jeden krok, kolejny. Jestem już przy drzwiach. Następne dwa i stoję na klatce
schodowej. Czuję się odrobinę lepiej. Chyba zdołam zejść na dół. Na pierwszym
piętrze widzę starszą sąsiadkę. Podaję jej rękę i razem schodzimy do podziemi.
Większość kamienicy siedzi pod
ścianami. Młoda matka spod trójki przyciska do piersi płaczące zawiniątko,
bogata wdowa z jedynki, której syn walczy w powstaniu, kołysze się lekko i
przekłada w dłoni paciorki różańca, staruszka z którą tu przyszedłem głaszcze
kota, którego taszczyła pod pachą przez całą drogę.
I wtedy to do mnie dociera.
Zostawiłem ją tam. Jest cały czas w mieszkaniu. Chwilę później jestem już u
góry.
28 sierpnia
Huk. Cisza. Płacz. Huk. Minuty, może
godziny mijają. Żarówka zwisająca z sufitu lekko oświetla pomieszczenie. Huk.
Ludzie siedzą skuleni w kątach, łzy spływają im po policzkach, a dłonie
ściskają medaliony w kształcie krzyża. Huk. Malutkie kawałki tynku spadają z
sufitu niczym śnieg w wigilijną noc. Huk.
Nie mogę tego wytrzymać. Piwnica
zdaje się trząść, a ja wpadam w panikę. Huk. Serce bije szybciej, nie mogę
oddychać. Chwytam tę jedną, jedyną rzecz, którą rozumiem w tej chorej sytuacji.
Huk
Zamykam oczy. Mocniej zaciskam dłoń
na smyczku. Huk. Przyciskam go do strun. Palce same zdają się tańczyć po
szyjce. Ja i ona stajemy się jednym ciałem. Jedną duszą. Huk. Melodia sama
dopasowuje się do rytu bomb. Szybciej, wolniej, szybciej. Ciszej, głośniej.
Rozluźniam się. Nie siedzę już w rozpadającej się piwnicy. Jestem w sali
koncertowej i choć dla każdego ważniejszy jest jego własny ból, ja gram, jakbym
nie znał końca.
19 września
Pukanie do drzwi. Otwiera je młody
chłopak. Zmęczoną, pełną bólu i głodu twarz próbuje ozdobić wymuszonym
uśmiechem.
– Dzień dobry – mówi
przyciszonym głosem. – Mamy do Państwa gorącą prośbę. Z Powiśla udało się uciec
pewnej części osób. Próbujemy zorganizować im jakieś miejsce do mieszkania. Czy
kilku osobom, cywilom, mogliby Państwo zapewnić schronienie?
– Tutaj? – dopytuje kobieta w
rogu.
– Tak.
– Myślę, że jakoś nam się uda –
uśmiecha się dziewczyna z dzieckiem na rękach. Większość uprzejmie kiwa
głowami, reszta chyba postanawia się nie odzywać.
– Wspaniale. Dziękujemy Państwu
bardzo. Naprawdę.
Powstaniec odsuwa się, a do środka
wchodzi pięć osób. Nie, sześć. W drzwiach staje mężczyzna, mniej więcej w moim
wieku, patrzy na moją wiolonczelę. Podchodzi do mnie.
– Można? – Wskazuje na miejsce
przy moim boku.
– Jasne.
Siada i chwilę spędza w milczeniu,
patrząc co rusz to na mnie, to na mój instrument.
– Piękna – mówi w końcu. –
Pana?
– Tak – odpowiadam pełny, no
cóż, dumy.
– Umie Pan grać?
– Przed wojną pracowałem w
Filharmonii Warszawskiej.
– Wspaniałe miejsce.
– Bez wątpienia.
– Ja grałem na fortepianie. W
teatrze. – Kiwam głową ze zrozumieniem. Czoło mężczyzny przecina zmarszczka. –
Tutaj nie prosili o oddawanie rzeczy na barykady?
– Prosili.
– To nie oddał jej Pan? – pyta
wyraźnie zbity z pantałyku a ja chyba nie rozumiem pytania.
– Nie mógłbym. – Mężczyzna
siedzi cicho. Widzę, że chce coś powiedzieć, parę razy otwiera usta, ale zamyka
je równie szybko. W końcu zbiera się na odwagę.
– Wie Pan, jeśli jakiś
przedmiot, bez znaczenia jak dla mnie ważny, mógł uratować jakieś życie albo
chociaż je wydłużyć, nie wahałbym się – stara się powiedzieć to najbardziej
kulturalnie jak może, a ja czuję się jak idiota.
24 września
Do piwnicy wpada umorusany brudem,
pyłem i potem powstaniec. Jego pierś unosi się rytmicznie, choć niesamowicie
szybko.
– Wiem, że prosiliśmy o wiele,
zdecydowanie za wiele, ale – Zawsze jest jakieś „ale”. – przenosimy barykady.
Szkopy przesunęły się o ulice w głąb dzielnicy. Jeśli mają państwo cokolwiek,
nie ważne czy duże czy małe, możecie to dać? Nie chodzi tylko o nas, ale i o
was. – Desperacja przesiąka jego głos.
Ludzie po kolei wstają i podają
stojącym w drzwiach chłopakom swój dobytek, taborety, na których przed chwilą
siedzieli, skrzynie z ubraniami, które tak bardzo chcieli zachować jeszcze
miesiąc temu. Serce mi przyspiesza. Patrzę na nią i wiem co mam zrobić. Dotykam
jej szyjki. Ten jeden ostatni raz. Palce przesuwam po strunach, tych, które
codziennie towarzyszyły mi przez tyle lat. Podnoszę smyczek i przeciągam nim po
niej. Wydaje tak znajomy dźwięk. Niegdyś stłumiony śmiech staje się wołaniem o
pomoc, płaczem i smutkiem rozłąki. Podnoszę ją. Łzy napływają mi do oczy. Nie
była tylko instrumentem, była czymś o wiele więcej. Mieliśmy być razem do
końca. Nie będziemy. Podaję ją jednemu z mężczyzn i śledzę ją wzrokiem dopóki
nie wychodzi z jego zasięgu.
27 września
Ciężkie, szybkie kroki wyrywają mnie
z zamyślenia. Nikt się nie rusza, nie chce wydać najcichszego dźwięku.
Przerażenie przeżera się przez oczy kobiety siedzącej naprzeciwko mnie, a ta
zaczyna oddychać coraz szybciej. Przystawiam palec do ust jakby dając jej
wskazówkę.
Płacz. Cholerna sekunda cholernego
pisku dzieciaka. Matka szybko zasłania mu usta dłonią, ale głos zawisa w
powietrzu jak ciążąca nad nami zagłada.
Drzwi otwierają się. Do
pomieszczenia pewnym krokiem wpada Niemiec.
– Heraus! Heraus! – Nikt nie
zamierza się ruszyć. Siedzimy w niemym odrętwieniu mając przed sobą uosobienie
śmierci. – Wychodzić powiedziałem!
Podbiega do mnie, łapie za kołnierz
koszuli. Czuję jak niesamowita siła ciągnie mnie w górę. Lufy pistoletów
wyprowadzają mnie przed budynek. Czas zwalnia. Krzyczą coś, ale nie mogę
rozróżnić słów. To koniec.
Widzę ją. Leży tam, wśród płonących
przedmiotów. Lekko się tli, ale cały czas tam jest. Ktoś mnie pcha, ustawia pod
ścianą, ale ja skupiam się na niej. Jednak będziemy razem do końca. Zdaje mi
się, że znowu słyszę jej głos. Tak jak kiedyś, czuję, że…
Strzał.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz