16 sierpnia 2018

Strzał



Warszawa, 1944
2 sierpnia

Strzał. Huk. Ktoś wbiega po schodach. Pukanie do drzwi. Podchodzę do nich i lekko uchylam. Widząc biało-czerwoną opaskę na ramieniu młodego chłopaka otwieram je szerzej.
– Mogę Ci w czymś pomóc? – pytam nie do końca przekonany czy chcę usłyszeć odpowiedź. Przecież nie bez przyczyny nie chciałem pakować się w ten cały bałagan.
– Potrzebujemy mebli i innych takich na barykady – wyrzuca z siebie na jednym oddechu.
No jasne, jak trwoga to do Boga. Rozważając oddanie tym dzieciakom mojego majątku podchodzę do okna. Na końcu ulicy jakiś chłopak upada a naokoło niego rozlewa się czerwona plama. Jakaś dziewczyna podbiega do niego, kuca i szybko wstaje kierując się w stronę innego wijącego się na chodniku mężczyzny. Nie mogę na to patrzeć. Odwracam wzrok i spoglądam na wciąż ciężko oddychającego powstańca.
– Bierzcie co potrzebujecie.
Wychyla się na klatkę schodową i woła innych. Przychodzą i razem z nim zaczynają wynosić i wyrzucać praktycznie wszystko. Wracam do okna. Widok jest zbyt straszny. Zamykam oczy. Wystrzał. Krzyk. Wystrzał. Krzyk. Nie mogę wytrzymać i próbując odciąć się od wydarzeń na zewnątrz zaczynam przypatrywać się pracy młodziaków. Dłoń jednego z nich spoczywa na niej. Przesuwa się po cienkich strunach, zaciska palce na jej szyjce.
– Wiolonczelę zostaw – mówię, może zbyt agresywnie, bo tamten szybko odsuwa się od niej i w przepraszającym geście unosi ręce do góry.

19 sierpnia

– Wszyscy do piwnicy! – słyszę nawoływania mężczyzny, który krzyczy, prawdopodobnie z całego tchu, między jednym a drugim wybuchem.
Kolejny wstrząs powala mnie na podłogę Serce przyspiesza, oddech staje się cięższy, a ja nie mogę się uspokoić. Cholerny instynkt przetrwania. Powoli podnoszę się z ziemi. Kręci mi się w głowie, obrazy są zamazane a dźwięk dochodzi jakby z oddali. Stawiam jeden krok, kolejny. Jestem już przy drzwiach. Następne dwa i stoję na klatce schodowej. Czuję się odrobinę lepiej. Chyba zdołam zejść na dół. Na pierwszym piętrze widzę starszą sąsiadkę. Podaję jej rękę i razem schodzimy do podziemi.
Większość kamienicy siedzi pod ścianami. Młoda matka spod trójki przyciska do piersi płaczące zawiniątko, bogata wdowa z jedynki, której syn walczy w powstaniu, kołysze się lekko i przekłada w dłoni paciorki różańca, staruszka z którą tu przyszedłem głaszcze kota, którego taszczyła pod pachą przez całą drogę.
I wtedy to do mnie dociera. Zostawiłem ją tam. Jest cały czas w mieszkaniu. Chwilę później jestem już u góry.

28 sierpnia

Huk. Cisza. Płacz. Huk. Minuty, może godziny mijają. Żarówka zwisająca z sufitu lekko oświetla pomieszczenie. Huk. Ludzie siedzą skuleni w kątach, łzy spływają im po policzkach, a dłonie ściskają medaliony w kształcie krzyża. Huk. Malutkie kawałki tynku spadają z sufitu niczym śnieg w wigilijną noc. Huk.
Nie mogę tego wytrzymać. Piwnica zdaje się trząść, a ja wpadam w panikę. Huk. Serce bije szybciej, nie mogę oddychać. Chwytam tę jedną, jedyną rzecz, którą rozumiem w tej chorej sytuacji. Huk
Zamykam oczy. Mocniej zaciskam dłoń na smyczku. Huk. Przyciskam go do strun. Palce same zdają się tańczyć po szyjce. Ja i ona stajemy się jednym ciałem. Jedną duszą. Huk. Melodia sama dopasowuje się do rytu bomb. Szybciej, wolniej, szybciej. Ciszej, głośniej. Rozluźniam się. Nie siedzę już w rozpadającej się piwnicy. Jestem w sali koncertowej i choć dla każdego ważniejszy jest jego własny ból, ja gram, jakbym nie znał końca.

19 września

Pukanie do drzwi. Otwiera je młody chłopak. Zmęczoną, pełną bólu i głodu twarz próbuje ozdobić wymuszonym uśmiechem.
– Dzień dobry – mówi przyciszonym głosem. – Mamy do Państwa gorącą prośbę. Z Powiśla udało się uciec pewnej części osób. Próbujemy zorganizować im jakieś miejsce do mieszkania. Czy kilku osobom, cywilom, mogliby Państwo zapewnić schronienie?
– Tutaj? – dopytuje kobieta w rogu.
– Tak.
– Myślę, że jakoś nam się uda – uśmiecha się dziewczyna z dzieckiem na rękach. Większość uprzejmie kiwa głowami, reszta chyba postanawia się nie odzywać.
– Wspaniale. Dziękujemy Państwu bardzo. Naprawdę.
Powstaniec odsuwa się, a do środka wchodzi pięć osób. Nie, sześć. W drzwiach staje mężczyzna, mniej więcej w moim wieku, patrzy na moją wiolonczelę. Podchodzi do mnie.
– Można? – Wskazuje na miejsce przy moim boku.
– Jasne.
Siada i chwilę spędza w milczeniu, patrząc co rusz to na mnie, to na mój instrument.
– Piękna – mówi w końcu. – Pana?
– Tak – odpowiadam pełny, no cóż, dumy.
– Umie Pan grać?
– Przed wojną pracowałem w Filharmonii Warszawskiej.
– Wspaniałe miejsce.
– Bez wątpienia.
– Ja grałem na fortepianie. W teatrze. – Kiwam głową ze zrozumieniem. Czoło mężczyzny przecina zmarszczka. – Tutaj nie prosili o oddawanie rzeczy na barykady?
– Prosili.
– To nie oddał jej Pan? – pyta wyraźnie zbity z pantałyku a ja chyba nie rozumiem pytania.
– Nie mógłbym. – Mężczyzna siedzi cicho. Widzę, że chce coś powiedzieć, parę razy otwiera usta, ale zamyka je równie szybko. W końcu zbiera się na odwagę.
– Wie Pan, jeśli jakiś przedmiot, bez znaczenia jak dla mnie ważny, mógł uratować jakieś życie albo chociaż je wydłużyć, nie wahałbym się – stara się powiedzieć to najbardziej kulturalnie jak może, a ja czuję się jak idiota.

24 września

Do piwnicy wpada umorusany brudem, pyłem i potem powstaniec. Jego pierś unosi się rytmicznie, choć niesamowicie szybko.
– Wiem, że prosiliśmy o wiele, zdecydowanie za wiele, ale – Zawsze jest jakieś „ale”. – przenosimy barykady. Szkopy przesunęły się o ulice w głąb dzielnicy. Jeśli mają państwo cokolwiek, nie ważne czy duże czy małe, możecie to dać? Nie chodzi tylko o nas, ale i o was. – Desperacja przesiąka jego głos.
Ludzie po kolei wstają i podają stojącym w drzwiach chłopakom swój dobytek, taborety, na których przed chwilą siedzieli, skrzynie z ubraniami, które tak bardzo chcieli zachować jeszcze miesiąc temu. Serce mi przyspiesza. Patrzę na nią i wiem co mam zrobić. Dotykam jej szyjki. Ten jeden ostatni raz. Palce przesuwam po strunach, tych, które codziennie towarzyszyły mi przez tyle lat. Podnoszę smyczek i przeciągam nim po niej. Wydaje tak znajomy dźwięk. Niegdyś stłumiony śmiech staje się wołaniem o pomoc, płaczem i smutkiem rozłąki. Podnoszę ją. Łzy napływają mi do oczy. Nie była tylko instrumentem, była czymś o wiele więcej. Mieliśmy być razem do końca. Nie będziemy. Podaję ją jednemu z mężczyzn i śledzę ją wzrokiem dopóki nie wychodzi z jego zasięgu.

27 września

Ciężkie, szybkie kroki wyrywają mnie z zamyślenia. Nikt się nie rusza, nie chce wydać najcichszego dźwięku. Przerażenie przeżera się przez oczy kobiety siedzącej naprzeciwko mnie, a ta zaczyna oddychać coraz szybciej. Przystawiam palec do ust jakby dając jej wskazówkę.
Płacz. Cholerna sekunda cholernego pisku dzieciaka. Matka szybko zasłania mu usta dłonią, ale głos zawisa w powietrzu jak ciążąca nad nami zagłada.
Drzwi otwierają się. Do pomieszczenia pewnym krokiem wpada Niemiec.
– Heraus! Heraus! – Nikt nie zamierza się ruszyć. Siedzimy w niemym odrętwieniu mając przed sobą uosobienie śmierci. – Wychodzić powiedziałem!
Podbiega do mnie, łapie za kołnierz koszuli. Czuję jak niesamowita siła ciągnie mnie w górę. Lufy pistoletów wyprowadzają mnie przed budynek. Czas zwalnia. Krzyczą coś, ale nie mogę rozróżnić słów. To koniec.
Widzę ją. Leży tam, wśród płonących przedmiotów. Lekko się tli, ale cały czas tam jest. Ktoś mnie pcha, ustawia pod ścianą, ale ja skupiam się na niej. Jednak będziemy razem do końca. Zdaje mi się, że znowu słyszę jej głos. Tak jak kiedyś, czuję, że…

Strzał.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz