12 września 2018

Ostatni Epikur


Byłam niemym świadkiem tragedii.
Jako jedyna nie mogłam zapłakać, ani wrzasnąć ze strachu.
Mogłam jedynie patrzeć, choć nie leży to w mojej naturze.
Patrzyłam na dramaty ludzkie, gdy wraz z czerwonymi liśćmi klonów, stojących niczym gwardia wzdłuż ulicy, spadały bomby. One także sprawiały, że świat był bardziej krwawy i wraz ze szczyptą rozłożenia na kawałki pierwsze. Stawałam się coraz bardziej samotna, gdyż budynki obok przechodziły przemianę – wracały do postaci cegieł. Jednak nie wszystkie, na moje szczęście.
W tych którym udało się ocaleć, mimo braku dodatkowego schronienia, pozostawali przeżyli mieszkańcy. Jednak nie było już jak dawniej. W powietrzu czaił się lęk, a na ziemi nadal musiał trwać spokój – jakżeby inaczej mogłoby być na ulicy Stoickiej. Dzieci wciąż grywały w klasy na ulicy, gdy dorośli się śpieszyli. Ludzie wciąż wchodzili do mnie na kawę i ciastko. Wszyscy mieli tylko trochę bardziej posępne miny.
I tak trwali.
Od czerwieni.
Przez szarość.
Do czerwieni.
W kółko.
Pozornie nie zmieniło się nic. Tylko uciekło nam odrobinę szczęścia z dni. Co prawda, nigdy nie były w pełni szczęśliwe, ale teraz już nikt nie krzyczał „Carpe diem!”. Wszyscy chcieli wyłącznie chwytać się życia, tak jak tonący brzytwy. Może jednak chwytali dni, lecz nie na wolność, nie na radość, a byle oddychać.
Tak robiła większość, ale nie wszyscy. Niektórzy wciąż nie dawali zabić w sobie człowieczeństwa. Nie dawali zdefiniować się przez strach. Byłam z nich najbardziej dumna.
Z tej grupy najlepiej zapamiętałam parę. Żołnierzyka i panienkę. Oboje nie mieli lat nawet dwudziestu. On w mundurze, ona w szarej sukience. Zabrała mu czapkę i założyła sobie na głowę, a ta zsunęła jej się na oczy, chłopak objął ją i poprawił czapkę. Pocałował. Jakby był czas na miłość, gdy za chwilę znów mogą spaść bomby. A jednak znalazł się gdzieś w napiętym grafiku kolorów. Znalazł się moment na życie chwilą, bez reguły strachu. Gdyby mogli staliby tak wiecznie pod moimi drzwiami, ale on musiał biec dalej. Zabrał czapkę i krzyknął:
- Niedługo się zobaczymy! – Posłał buziaka.
Ona została, wsparta o moją ścianę. Chyba chciała uronić łzę, ale pocałunek podarował jej nadzieję, tak rzadką w tych czasach. Po chwili i ona odeszła, wzdychając ze smutkiem. Zazdrościłam jej możliwości zmiennej ekspresji.
Nikogo bardziej emocjonalnego w tamtym okresie nie spotkałam.
Dni dalej szarzały przerywane tylko szlochem, czerwienią i krzykiem.
W końcu i śmierć spowszedniała – płacz i wrzask umilkły, krwista barwa była zbyt wszechobecna.
Aż do momentu, gdy spotkałam dziewczynę po raz drugi.
Wszystko dookoła bardziej podchodziło pod kategorię gruzów, niż budynków, jednak ona weszła do mnie przez wybite okno, chowając się przed strzałami. Od razu ją rozpoznałam, od żadnego innego człowieka nie biło tyle emocji. Początkowo paniki, a następnie szalonej radości z udanej ucieczki. Podskoczyła. Wtedy naprawdę chciałam nawet się zaśmiać. Ludzie tak nie robią. Może ona nie była człowiekiem? Nie wiem.
Potem upadła pod ścianę  i przetarła brudną od pyłu twarz. Chwilowo bił od niej spokój. Usnęła pomiędzy rozrzuconymi cegłami. Pilnowałam, by nikt jej nie przeszkadzał i starałam się zadrżeć niebezpiecznie, gdy ktoś się zbliżał.
Kiedy się obudziła, znów się uśmiechała. Jakby świat nie istniał.
Jedyny człowiek, który podczas wojny chwyta dzień, jednak nie by przeżyć, a by żyć i to pełną piersią. I za to ją podziwiałam. 
Wyszła przez to okno samo okno, które było jej drzwiami.
Pad strzał i ona padła.
Epikur dzisiejszych czasów zginął przed kawiarnią „Epikurejską” na ulicy Stoickiej.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz