Byłam niemym świadkiem
tragedii.
Jako jedyna nie mogłam
zapłakać, ani wrzasnąć ze strachu.
Mogłam jedynie patrzeć, choć
nie leży to w mojej naturze.
Patrzyłam na dramaty
ludzkie, gdy wraz z czerwonymi liśćmi klonów, stojących niczym gwardia wzdłuż ulicy,
spadały bomby. One także sprawiały, że świat był bardziej krwawy i wraz ze
szczyptą rozłożenia na kawałki pierwsze. Stawałam się coraz bardziej samotna,
gdyż budynki obok przechodziły przemianę – wracały do postaci cegieł. Jednak
nie wszystkie, na moje szczęście.
W tych którym udało się
ocaleć, mimo braku dodatkowego schronienia, pozostawali przeżyli mieszkańcy. Jednak
nie było już jak dawniej. W powietrzu czaił się lęk, a na ziemi nadal musiał
trwać spokój – jakżeby inaczej mogłoby być na ulicy Stoickiej. Dzieci wciąż
grywały w klasy na ulicy, gdy dorośli się śpieszyli. Ludzie wciąż wchodzili do
mnie na kawę i ciastko. Wszyscy mieli tylko trochę bardziej posępne miny.
I tak trwali.
Od czerwieni.
Przez szarość.
Do czerwieni.
W kółko.
Pozornie nie zmieniło się
nic. Tylko uciekło nam odrobinę szczęścia z dni. Co prawda, nigdy nie były w
pełni szczęśliwe, ale teraz już nikt nie krzyczał „Carpe diem!”. Wszyscy
chcieli wyłącznie chwytać się życia, tak jak tonący brzytwy. Może jednak
chwytali dni, lecz nie na wolność, nie na radość, a byle oddychać.
Tak robiła większość, ale
nie wszyscy. Niektórzy wciąż nie dawali zabić w sobie człowieczeństwa. Nie
dawali zdefiniować się przez strach. Byłam z nich najbardziej dumna.
Z tej grupy najlepiej
zapamiętałam parę. Żołnierzyka i panienkę. Oboje nie mieli lat nawet dwudziestu.
On w mundurze, ona w szarej sukience. Zabrała mu czapkę i założyła sobie na
głowę, a ta zsunęła jej się na oczy, chłopak objął ją i poprawił czapkę. Pocałował.
Jakby był czas na miłość, gdy za chwilę znów mogą spaść bomby. A jednak znalazł
się gdzieś w napiętym grafiku kolorów. Znalazł się moment na życie chwilą, bez
reguły strachu. Gdyby mogli staliby tak wiecznie pod moimi drzwiami, ale on
musiał biec dalej. Zabrał czapkę i krzyknął:
- Niedługo się zobaczymy!
– Posłał buziaka.
Ona została, wsparta o
moją ścianę. Chyba chciała uronić łzę, ale pocałunek podarował jej nadzieję,
tak rzadką w tych czasach. Po chwili i ona odeszła, wzdychając ze smutkiem. Zazdrościłam
jej możliwości zmiennej ekspresji.
Nikogo bardziej
emocjonalnego w tamtym okresie nie spotkałam.
Dni dalej szarzały przerywane
tylko szlochem, czerwienią i krzykiem.
W końcu i śmierć
spowszedniała – płacz i wrzask umilkły, krwista barwa była zbyt wszechobecna.
Aż do momentu, gdy
spotkałam dziewczynę po raz drugi.
Wszystko dookoła bardziej
podchodziło pod kategorię gruzów, niż budynków, jednak ona weszła do mnie przez
wybite okno, chowając się przed strzałami. Od razu ją rozpoznałam, od żadnego
innego człowieka nie biło tyle emocji. Początkowo paniki, a następnie szalonej
radości z udanej ucieczki. Podskoczyła. Wtedy naprawdę chciałam nawet się
zaśmiać. Ludzie tak nie robią. Może ona nie była człowiekiem? Nie wiem.
Potem upadła pod
ścianę i przetarła brudną od pyłu twarz.
Chwilowo bił od niej spokój. Usnęła pomiędzy rozrzuconymi cegłami. Pilnowałam,
by nikt jej nie przeszkadzał i starałam się zadrżeć niebezpiecznie, gdy ktoś
się zbliżał.
Kiedy się obudziła, znów
się uśmiechała. Jakby świat nie istniał.
Jedyny człowiek, który
podczas wojny chwyta dzień, jednak nie by przeżyć, a by żyć i to pełną
piersią. I za to ją podziwiałam.
Wyszła przez to okno samo
okno, które było jej drzwiami.
Pad strzał i ona padła.
Epikur dzisiejszych
czasów zginął przed kawiarnią „Epikurejską” na ulicy Stoickiej.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz