Czerwone,
czarne, żółte, różowe, fioletowe, zielone, niebieskie. Jest porządek. Mam
pewność, ale to tylko jedna pewność. Nie usnę dziś bez drugiej i trzeciej.
Patrzę więc uważnie jeszcze raz. Lakiery czerwone, czarne, żółte, różowe,
fioletowe, zielone i niebieskie. Zamykam oczy, liczę do trzech, a później
ponownie oceniam to, co widzę. Wciąż panuje idealny porządek, każdy lakier na
swoim miejscu. Teraz mogę odetchnąć i uwolnić z płuc uwięzione powietrze.
Później
boję się jednak, że nie minęły dokładnie trzy sekundy, gdy moje oczy były zamknięte,
więc dla pewności przymykam powieki jeszcze raz i liczę do trzech, tym razem
bardzo pilnując tempa w jakim to robię. Czuję, że teraz powinnam ponownie
sprawdzić moją kolekcję, ale to bez sensu, bo jeśli zacznę to po raz czwarty,
będę musiała zrobić to również po raz piąty i szósty. Zaciskam szczękę na tyle
mocno, że zaczyna mnie boleć. Znowu biorę wdech.
Zamykam
szafkę. Odstępuję od niej dopiero gdy widzę, że domyknęłam ją równo. W dłoni
obracam pojedynczą butelkę z niebieskim lakierem, bo dziś wtorek. Wtorki są
niebieskie.
Wychodzę
z pomieszczenia, upewniając się, że to lewa noga jest pierwsza poza łazienką.
Dotykam ściany, gdy idę do salonu. W dziewięciu krokach pokonuję korytarz.
Zasiadam
do stołu, prawą rękę kładę na stole najpierw, tę z lakierem. Maluję paznokcie
po kolei, pilnując żeby robić to dokładnie. Jeśli któryś nie wyjdzie, zmażę
wszystkie już pomalowane i zacznę od nowa, jednak nie ma takiej konieczności.
Przez lata nauczyłam się robić to z niezwykłą dokładnością.
Wstaję
od stołu i dochodzę do zlewu. Cztery kroki są niewłaściwe, czuję jak coś
zaciska się wokół mojego gardła i sprawia, że zbyt płytko oddycham. Dopiero po
dwóch kolejnych krokach w miejscu czuję się lepiej. Do szklanki nalewam zimnej
wody, ostrożnie, żeby nie zepsuć nowo nałożonego lakieru. Zamaczam każdy palec
na trzy sekundy, żeby kolor szybciej się utrwalił. Z zadowoleniem przyglądam
się mojemu dziełu.
Idealnie,
jak zawsze.
W
dziewięciu krokach pokonuję korytarz. Zakładam buty, lewa noga, a później
prawa. Lewą nogą przekraczam próg mieszkania.
Po
drodze mijam sąsiadkę. Mówię "dzień dobry". Czekam na jej reakcję i
nadchodzi w postaci jej ręki unoszącej delikatnie mój nadgarstek.
‒
Niebieski, huh? ‒ pyta, dotykając farby równo pokrywającej paznokieć na moim
kciuku. Jej brwi są uniesione.
Posyłam
jej szeroki uśmiech, chcąc wypaść jak najskromniej. Czuję, że ten gest napina
więcej mięśni niż zwykle powinien.
‒
To naprawdę nic takiego ‒ zapewniam ją. ‒ Wystarczy wstać trochę wcześniej.
Trzeba mieć motywację. Dla piękna trzeba się poświęcić, prawda?
Wiem,
że dla większości ludzi to wcale nie nic takiego i wczesne wstawanie to spore
poświęcenie, ale lubię sprawiać, że brzmi to prosto.
Nie
wspominam o tym, że moją motywacją wcale nie jest piękno.
Droga
do pracy zajmuje mi 1245 kroków. Nie muszę żadnych dodawać. Siadam przy moim
biurku recepcjonistki i włączam komputer, przytrzymując przycisk przez trzy
sekundy. Stukam palcem o biurko dziewięć razy. Przestaję gdy uświadamiam sobie,
że mogłoby coś mi się stać z lakierem. Wstrzymuję oddech na samą tę myśl.
‒
Wpadłam tylko na chwilę, popatrzeć na twoje paznokcie! ‒ słyszę nad moją głową
głos o wysokiej częstotliwości. Unoszę wzrok i tak jak myślałam, stoi nade mną
jedna z sekretarek, Hayley. Jej rude włosy są nieuczesane i mogę się założyć że
tak jak to u niej się zdarza przez większość dni w tygodniu, zaspała.
Nie
przepadam za Hayley. Jest miła, jednak nie potrafię sobie wyobrazić umawiania
się z nią na kawę. Zawsze by się spóźniała, a ja musiałabym wyjść i przyjść dopiero
na godzinę, która byłaby wielokrotnością trzech. Założę się, że by nie
zrozumiała.
Pomimo
mojej niechęci do kobiety, uśmiecham się i unoszę dłoń, aby mogła podziwiać
moje dzieło.
‒
Że też ci się chce ‒ kręci głową z niedowierzaniem i rozdziawia usta tak mocno,
że boję się, że za moment mnie opluje. Cofam się, bo nie mam przy sobie żelu
dezynfekującego.
Zastanawiam
się, czemu tak długo tu stoi i czy nie powinna przypadkiem iść już do swojego
biura i na szczęście ona w tej samej sekundzie stwierdza to samo. Żegna się ze
mną skinieniem głowy.
Wracam
do domu autobusem. Jedzie ze mną Andrew, jedyna uporządkowana osoba, z którą
pracuję. Z tego powodu jest też jedynym kolegą z pracy, z którym czasem spędzam
czas poza firmą.
‒
Szanuję cię, naprawdę ‒ mówi w którymś momencie i nie rozumiem o co chodzi.
Dopiero teraz zdaję sobie sprawę z tego, że patrzy na moje paznokcie. ‒
Trzymasz się swojego, wiesz? Nie obchodzą cię zasady, nie obchodzą cię
jakiekolwiek schematy. Jesteś oryginalna i taka... niepodporządkowana niczemu.
Naprawdę to podziwiam.
Uśmiecham
się szeroko.
‒
To miłe ‒ mówię tylko, bo na myśl o tym, że musiałabym sformułować w tej chwili
porządną wypowiedź znowu zaciskam szczękę zbyt mocno. Wysiadam na trzecim
przystanku. Bliżej byłoby mi z kolejnego, ale powoli zaczynam się dusić. Czuję
się znacznie lepiej, gdy wysiadam tu, gdzie postanowiłam. Droga do domu z
przystanku zajmuje mi 224 kroki. W mieszkaniu robię w miejscu jeszcze jeden.
W
mojej głowie rozbrzmiewają słowa Andrew. Są wyjątkowo miłe. Podoba mi się to,
niepodporządkowana niczemu, ignorująca schematy, robiąca tylko to, czego chcę.
Wchodzę
do mojego pokoju złą nogą. Wracam się, a później przekraczam próg jeszcze raz,
pamiętając o tym, żeby lewa stopa była pierwsza.
Notuję
w myślach, że muszę pamiętać o nastawieniu budzika na rano. Muszę pomalować
paznokcie na różowo, bo środy są różowe. Nie chcę przecież zginąć przez sen z
tak głupiego powodu, jak nie zrobienie tego. Na samą myśl, że mogłabym przestać
się tego trzymać czuję jak moja ręka zaczyna się trząść.
Znów
myślę o moim koledze. Niepodporządkowana schematom. Ciekawe.