29 października 2018

Wtorek



Czerwone, czarne, żółte, różowe, fioletowe, zielone, niebieskie. Jest porządek. Mam pewność, ale to tylko jedna pewność. Nie usnę dziś bez drugiej i trzeciej. Patrzę więc uważnie jeszcze raz. Lakiery czerwone, czarne, żółte, różowe, fioletowe, zielone i niebieskie. Zamykam oczy, liczę do trzech, a później ponownie oceniam to, co widzę. Wciąż panuje idealny porządek, każdy lakier na swoim miejscu. Teraz mogę odetchnąć i uwolnić z płuc uwięzione powietrze.
Później boję się jednak, że nie minęły dokładnie trzy sekundy, gdy moje oczy były zamknięte, więc dla pewności przymykam powieki jeszcze raz i liczę do trzech, tym razem bardzo pilnując tempa w jakim to robię. Czuję, że teraz powinnam ponownie sprawdzić moją kolekcję, ale to bez sensu, bo jeśli zacznę to po raz czwarty, będę musiała zrobić to również po raz piąty i szósty. Zaciskam szczękę na tyle mocno, że zaczyna mnie boleć. Znowu biorę wdech.
Zamykam szafkę. Odstępuję od niej dopiero gdy widzę, że domyknęłam ją równo. W dłoni obracam pojedynczą butelkę z niebieskim lakierem, bo dziś wtorek. Wtorki są niebieskie.
Wychodzę z pomieszczenia, upewniając się, że to lewa noga jest pierwsza poza łazienką. Dotykam ściany, gdy idę do salonu. W dziewięciu krokach pokonuję korytarz.
Zasiadam do stołu, prawą rękę kładę na stole najpierw, tę z lakierem. Maluję paznokcie po kolei, pilnując żeby robić to dokładnie. Jeśli któryś nie wyjdzie, zmażę wszystkie już pomalowane i zacznę od nowa, jednak nie ma takiej konieczności. Przez lata nauczyłam się robić to z niezwykłą dokładnością.
Wstaję od stołu i dochodzę do zlewu. Cztery kroki są niewłaściwe, czuję jak coś zaciska się wokół mojego gardła i sprawia, że zbyt płytko oddycham. Dopiero po dwóch kolejnych krokach w miejscu czuję się lepiej. Do szklanki nalewam zimnej wody, ostrożnie, żeby nie zepsuć nowo nałożonego lakieru. Zamaczam każdy palec na trzy sekundy, żeby kolor szybciej się utrwalił. Z zadowoleniem przyglądam się mojemu dziełu. 
Idealnie, jak zawsze.
W dziewięciu krokach pokonuję korytarz. Zakładam buty, lewa noga, a później prawa. Lewą nogą przekraczam próg mieszkania.
Po drodze mijam sąsiadkę. Mówię "dzień dobry". Czekam na jej reakcję i nadchodzi w postaci jej ręki unoszącej delikatnie mój nadgarstek.
‒ Niebieski, huh? ‒ pyta, dotykając farby równo pokrywającej paznokieć na moim kciuku. Jej brwi są uniesione. 
Posyłam jej szeroki uśmiech, chcąc wypaść jak najskromniej. Czuję, że ten gest napina więcej mięśni niż zwykle powinien.
‒ To naprawdę nic takiego ‒ zapewniam ją. ‒ Wystarczy wstać trochę wcześniej. Trzeba mieć motywację. Dla piękna trzeba się poświęcić, prawda?
Wiem, że dla większości ludzi to wcale nie nic takiego i wczesne wstawanie to spore poświęcenie, ale lubię sprawiać, że brzmi to prosto. 
Nie wspominam o tym, że moją motywacją wcale nie jest piękno.
Droga do pracy zajmuje mi 1245 kroków. Nie muszę żadnych dodawać. Siadam przy moim biurku recepcjonistki i włączam komputer, przytrzymując przycisk przez trzy sekundy. Stukam palcem o biurko dziewięć razy. Przestaję gdy uświadamiam sobie, że mogłoby coś mi się stać z lakierem. Wstrzymuję oddech na samą tę myśl.
‒ Wpadłam tylko na chwilę, popatrzeć na twoje paznokcie! ‒ słyszę nad moją głową głos o wysokiej częstotliwości. Unoszę wzrok i tak jak myślałam, stoi nade mną jedna z sekretarek, Hayley. Jej rude włosy są nieuczesane i mogę się założyć że tak jak to u niej się zdarza przez większość dni w tygodniu, zaspała.
Nie przepadam za Hayley. Jest miła, jednak nie potrafię sobie wyobrazić umawiania się z nią na kawę. Zawsze by się spóźniała, a ja musiałabym wyjść i przyjść dopiero na godzinę, która byłaby wielokrotnością trzech. Założę się, że by nie zrozumiała.
Pomimo mojej niechęci do kobiety, uśmiecham się i unoszę dłoń, aby mogła podziwiać moje dzieło.
‒ Że też ci się chce ‒ kręci głową z niedowierzaniem i rozdziawia usta tak mocno, że boję się, że za moment mnie opluje. Cofam się, bo nie mam przy sobie żelu dezynfekującego.
Zastanawiam się, czemu tak długo tu stoi i czy nie powinna przypadkiem iść już do swojego biura i na szczęście ona w tej samej sekundzie stwierdza to samo. Żegna się ze mną skinieniem głowy.
Wracam do domu autobusem. Jedzie ze mną Andrew, jedyna uporządkowana osoba, z którą pracuję. Z tego powodu jest też jedynym kolegą z pracy, z którym czasem spędzam czas poza firmą.
‒ Szanuję cię, naprawdę ‒ mówi w którymś momencie i nie rozumiem o co chodzi. Dopiero teraz zdaję sobie sprawę z tego, że patrzy na moje paznokcie. ‒ Trzymasz się swojego, wiesz? Nie obchodzą cię zasady, nie obchodzą cię jakiekolwiek schematy. Jesteś oryginalna i taka... niepodporządkowana niczemu. Naprawdę to podziwiam.
Uśmiecham się szeroko.
‒ To miłe ‒ mówię tylko, bo na myśl o tym, że musiałabym sformułować w tej chwili porządną wypowiedź znowu zaciskam szczękę zbyt mocno. Wysiadam na trzecim przystanku. Bliżej byłoby mi z kolejnego, ale powoli zaczynam się dusić. Czuję się znacznie lepiej, gdy wysiadam tu, gdzie postanowiłam. Droga do domu z przystanku zajmuje mi 224 kroki. W mieszkaniu robię w miejscu jeszcze jeden.
W mojej głowie rozbrzmiewają słowa Andrew. Są wyjątkowo miłe. Podoba mi się to, niepodporządkowana niczemu, ignorująca schematy, robiąca tylko to, czego chcę.
Wchodzę do mojego pokoju złą nogą. Wracam się, a później przekraczam próg jeszcze raz, pamiętając o tym, żeby lewa stopa była pierwsza.
Notuję w myślach, że muszę pamiętać o nastawieniu budzika na rano. Muszę pomalować paznokcie na różowo, bo środy są różowe. Nie chcę przecież zginąć przez sen z tak głupiego powodu, jak nie zrobienie tego. Na samą myśl, że mogłabym przestać się tego trzymać czuję jak moja ręka zaczyna się trząść.
Znów myślę o moim koledze. Niepodporządkowana schematom. Ciekawe.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz