Nad wzgórzami szarzał zmierzch.
Maureen wcisnęła słuchawki w uszy, energicznym krokiem
pokonując kolejne wzniesienia. Nie mogła zwlekać – specjalnie wyszła wcześniej
z próby chóru, żeby zdążyć dojść do domu, zanim wzgórza staną się nieprzekraczalne.
Wiatr przeczesywał szare trawy i targał
gałęziami rudych drzew. Wzgórza wyglądały, jakby falowały.
Maureen dotarła na szczyt kolejnego wzniesienia,
zdyszana. Jesienne powietrze było ostre i wilgotne i dziewczyna wciągnęła je
chciwie. Zerknęła w dół, na migoczące w zapadającej ciemności Carrick,
niecierpliwie odgarniając włosy z twarzy, a potem w stronę domu. Był tam, biały
i podniszczony, niedaleko lasu. Maureen pokręciła głową. Najgorsze możliwe
miejsce na dom. Niewygodne i mgliste. Wilgotne i niebezpieczne. Idealnie na
granicy.
„Tylko na jakiś czas”.
Ruszyła kamienistą ścieżką w dół zbocza, wśród szumu
traw. Już niemal zupełnie się ściemniło,
więc wyjęła telefon, żeby poświecić sobie latarką. W uszach dudnił jej Blur.
Maureen zanuciła cicho.
Kiedy pokonywała kolejny wertep, na wzgórzu przed nią
zamigotała pochodnia.
Maureen zaklęła i zaraz potem wyrżnęła się o kamień.
Przeturlała się całą drogę w dół, zaplątała we własny płaszcz i słuchawki, i w
końcu zatrzymała, z twarzą w mokrej trawie. Poderwała się gwałtownie,
odgarniając splątane włosy z oczu. Oddychała ciężko. Pochodnia przed nią
zatrzymała się. Przez chwilę było cicho, tylko wiatr gwizdał w trawie, a ze
słuchawki, jak przez ścianę, wciąż dolatywał Blur.
Maureen na oślep klepała rękami ziemię, szukając
telefonu. W końcu z ulgą zacisnęła na nim palce i powoli podniosła do góry,
latarką oświetlając postać z pochodnią.
Wiatr z łopotem poderwał czarny materiał do góry.
Sylwetka na wzgórzu cofnęła się lekko.
Maureen wyprostowała się powoli. Wichura wepchnęła jej
włosy do oczu i ust. Z szumu i szelestu zaczęła wydobywać szepty.
Postać odwróciła się w stronę wzgórz. W blasku ognia mignęły
rude włosy. Czekała na coś. Na kogoś.
Maureen czuła narastającą obecność. Coś się budziło.
Coś wstawało. Coś było za nią. Czuła, jak chłód biegnie wzdłuż jej kończyn,
kłując igiełkami mrozu. Wzgórza dyszały ciężko.
Maureen wcisnęła słuchawki do kieszeni i rzuciła się
do ucieczki.
Pobiegła na przełaj, skrótem, potykając się o ukryte w
trawach kamienie. Zapach mokrej ziemi palił ją w nozdrza. Przedzierała się jak słoń,
klnąc i hałasując. Cholera, cholera, cholera. Szepty narastały jej w uszach,
jakieś palce złapały za łydkę i zaraz puściły, jakby tylko się droczyły, coś
zaplątało się w jej włosy, rozległ się krzyk, szept, śmiech, skrzek.
W końcu zamajaczył przed nią dom. Z okien pluło złote
światło. Poczuła obezwładniającą ulgę i prawie sturlała się ze zbocza,
zbiegając ku białym ścianom. Przedarła się przez grządki i krzaki, maltretując
ogródek, szarpnęła gwałtownie za klamkę i rąbnęła pięścią w drzwi.
– Otwierać! – ryknęła.
Z rozpaczą wsłuchiwała się w niespieszne kroki i
groteskowo powolne odryglowywanie zamka. Zza drzwi wychynęła ciemna, pełna
dezaprobaty twarz matki w malowniczych wałkach na głowie.
– Może trochę grzeczniej, c…
Maureen prawie wepchnęła ją do środka i zatrzasnęła za
sobą drzwi. Drżącymi rękoma zaryglowała wszystkie zamki. Usta matki na chwilę
ułożyły się w idealne „o”, lecz szybko się otrząsnęła. Zmarszczyła brwi z
potępieniem.
– Słodki Jezu, jak ty wyglądasz? Co się stało?
Maureen zerknęła na nią z lekkim obłędem w oczach.
– Wychodzą. Już. Teraz.
Matka wyglądała na spokojną, ale Maureen znała ją na
tyle dobrze, żeby dostrzec napięcie w jej ramionach. Na czole pojawiła się
pionowa zmarszczka. Ciemnobrązowa skóra matki, w podobnym odcieniu jak ta
Maureen, lśniła od kremu.
– Wcześnie. – Matka z niepokojem zerknęła na zegarek i
później za okno. – Bardzo wcześnie. Zawsze – urwała i pokręciła głową. – W
takim razie musisz wracać wcześniej. Dobry Boże. – Przeżegnała się szybko.
Caitlin wychyliła głowę z salonu, nie wstając z
kanapy. Buczał telewizor i pioruńsko śmierdziało lakierem.
– Co, już?
– Budzą się. – Maureen oparła się o ścianę, czując,
jak spływa z niej cała adrenalina. Nogi lekko się pod nią ugięły.
Caitlin mruknęła
z dezaprobatą, chowając się z powrotem.
– Żeby przed serialem.
– Nie sądzę.
– No to żeby do końca programu. Cholera!
Matka pokręciła głową i spojrzała na Maureen. Córka
widziała malującą się, starannie ukrywaną troskę.
– Podgrzej sobie zapiekankę, może zdążysz. – Zerknęła
na córkę znad okularów. – Wszystko dobrze?
Dziewczyna pokiwała głową. Mama wróciła do salonu,
przed telewizor. Maureen zdjęła buty i płaszcz, szybko przejrzała się w lustrze
i ruszyła w głąb domu. Minęła rozrzucone ubrania, stare meble, stosy pożółkłych
książek i przedarła się do kuchni. Paliły się prawie wszystkie lampy, świece,
lampiony z dyni na parapetach i różowe, świąteczne lampki rozwieszone wokół
tablicy z rodzinnymi zdjęciami.
Maureen wsadziła zapiekankę do piekarnika i nalała
sobie soku truskawkowego. Pociągnęła obrzydliwie słodki łyk i oparła się o
blat, próbując ochłonąć. Między filarami podtrzymującymi sufit widziała plecy
mamy i Caitilin. Oglądały kolejny idiotyczny konkurs piękności, a Cate chyba
malowała paznokcie, bo zajeżdżało lakierem. Ze zdjęć szczerzyły się wszystkie
trzy, a na fotelu leżała sterta do prasowania. W piekarniku podgrzewała się
zapiekanka z batatów i dużą ilością rozmarynu, na stoliku przy kanapie leżał
stosik książek i było jaskrawo jasno od świateł. Maureen trochę się odprężyła.
Pachniało i wyglądało domem.
Przeszła do salonu. Tak jak przypuszczała, Caitlin
zawzięcie lakierowała pazury u nóg. Wepchnęła waciki między palce i w skupieniu
nakładała drugą warstwę. Matka z dezaprobatą wpatrywała się w ekran, łuskając
orzechy.
– No nie mówcie mi tylko – rzuciła z potępieniem – że ona
wygra.
– Może wygrać – stwierdziła Caitlin. – Beverley lepiej
wygląda w bikini, ale Norah ma ładniejsze nogi. I zmarłą siostrę.
Maureen zgodnie ze swoją rolą przewróciła oczami.
– Znowu oglądacie to seksistowskie gówno?
– Nie jest seksistowskie – zaprotestowała Caitlin.
Ciemne, lśniące włosy zaplotła w piękny warkocz i Maureen poczuła igiełkę zazdrości.
– To są silne, niezależne kobiety. – W skupieniu odgięła mały palec i z
zegarmistrzowską precyzją nałożyła granatowy lakier. Na ekranie Beverley
okładała Dianę szczotką. Kamera skierowała się na zszokowaną Norah. – Pożyczyłam
ci tę książkę z biblioteki. Ale przeczytam pierwsza, dobra?
Matka przyjrzała się Maureen, mrużąc oczy.
– Włóż grzebień w głowę – rzuciła, wracając do
orzechów. – Wyglądasz jak nieszczęście.
Ledwo zdążyła skończyć, rozległ się trzask i zgasły wszystkie
światła.
Matka spojrzała na zegarek i mruknęła z dezaprobatą.
– Wcześnie – powtórzyła. Znowu pokręciła głową, a
Maureen widziała, że choć jak zwykle stara się tego nie pokazać, jest
zaniepokojona.
Ekran telewizora zgasł. Caitlin wydała z siebie
wściekły okrzyk. Za oknami szumiał wiatr. Gałąź starej gruszy rąbnęła w okno.
Maureen wstała i ruszyła do kuchni. Zostały tylko
świeczki, który rzucały rozedrgany, czerwony blask – matka Maureen wkładała je
do różowych słojów, więc cały dom pulsował krwiście, przypominając wnętrze
serca.
Dziewczyna sceptycznie zajrzała do wyłączonego
piekarnika. Dotknęła lekko zapiekanki. Wciąż chłodna, oczywiście. Maureen
westchnęła i wyjęła talerz.
Domem wstrząsnęło. Nastolatka złapała spadające miski i
zatrzasnęła szafkę. Domem wstrząsnęło raz jeszcze. W rurach coś charknęło, a za
oknem zamigotało. Szepty wypełniły uszy Maureen. Płomyki świec drgały nerwowo.
Dziewczyna nałożyła sobie solidną porcję zapiekanki. Zapachniało
rozmarynem.
Maureen zapatrzyła się w szybę. Z mroku wyłoniła się
ciemna, nieostra sylwetka. Zalśniły rude włosy. Wydawała się śmiertelnie blada
i tak bardzo, bardzo zagubiona. Twarz była zamglona i niewyraźna, i choć
Maureen nie mogła oderwać od niej wzroku, nie potrafiłaby opisać jej rysów.
Dwie kobiety wpatrywały się w siebie przez chwilę. Nad wzgórzami migotały
zimne, błękitne światła, a trawę pokrył szron. W jesienne niebo wzlatywały
pierwsze krzyki obudzonych.
Szczupłe, blade palce dotknęły szyby w poszukiwaniu
ciepła. Maureen otrząsnęła się i uśmiechnęła ponuro. Dom zadrżał złowrogo. Oczy
postaci po drugiej stronie szkła pociemniały.
Maureen zaciągnęła rolety. Szyby trzęsły się od
uderzeń, kiedy usiadła przy stole, przysunęła talerz i zaczęła jeść zimną
zapiekankę.
W irlandzkim
folklorze aes sidhe – „ludzie z kurhanów”, niezwykłe istoty, na wpół wróżki i na
wpół duchy – zamieszkiwały zaświaty, do których wejście znajdywało się we
wzgórzach i z których wychodziły, kiedy granica między dwoma światami zacierała się. Miały też
swoje ścieżki (fairy paths) na których miały dziać się niesamowite rzeczy. W miejscach tych zwykle unikano budowania ludzkich siedzib.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz